Artykuły

Plusk żywej wody

Na premierach w warszawskiej operze czuję się trochę jak przybysz z prowincji. Przeciskając się wśród zaparkowanych przed frontem lśniących limuzyn z daleka sprawdzam zagęszczenie ochroniarzy przy głównym wejściu. Gdy gościem ma być sam prezydent, dodatkowym znakiem jest chodnik rozłożony na frontowych schodach. Przybycie pani premier i innych dostojników państwowych zapowiada obecność facetów w ciemnych garniturach z mikrofonami od krótkofalówek za uchem. Hanna Suchocka bywa na prawie każdej premierze. Przed drzwi wejściowe zajeżdżają wtedy rządowe auta: krótkie zamieszanie, przy samochodzie wyrasta jak spod ziemi dyrektor Pietras, prowadzi panią premier po schodach i znikają w gabinecie, gdzie gość zdejmuje okrycie, aby po chwili pojawić się w dyrektorskiej loży. Zanim podniesie się kurtyna, tam właśnie kierują się spojrzenia całej widowni, "zaludnionej" w kilkudziesięciu procentach przez postaci znane z okienka telewizora.

Kurtyna powoli idzie w górę. Moje myśli zaprząta tylko jedno pytanie: czym mnie tym razem zaskoczą? Rzadko czuję się zawiedziona. Na ogromnej scenie teatru przepych walczy o lepsze z dobrym smakiem. Wiszące ogrody Semiramidy? Proszę bardzo - rzeźbione drzewa i lwy asyryjskie kapią od złota. Ruchome piaski pustyni? Nic prostszego - wiatr z maszyny wydyma ogromną płachtę w głębi sceny. Drzewo, pod którym spłonie kapłanka Norma, jarzy się gorejącym światłem, a od dymu kadzideł w kościele św. Anioła, gdzie baron Scarpia snuje plany zdobycia Toski, krztusi się pół widowni. To jeszcze nic w porównaniu z żywymi okazami fauny. Jeśli nie trzy konie parskające pod ciężarem orszaku króla Nabucca (śpiewacy mają swoją wagę), to przynajmniej osiołek prowadzony przez dzieciarnię przeciągającą pod oknami domu doktora Bartolo w "Cyruliku sewilskim".

"Salome", ostatnia premiera warszawskiego Wielkiego, jeśli chodzi o elementy "żywe", nie okazała się gorsza. Była mianowicie żywa woda. Tryskała z maleńkich fontann, sączyła się z rynien, szemrała w takt perwersyjnego lamentu Salome nad głową ściętego Jana Chrzciciela. Obecny na popremierowym bankiecie wojewoda łódzki Bohdanowicz powiedział nawet, że szum wody przeszkadzał mu w odbiorze muzyki. Dyrektor Pietras obiecał, że rozkaże wodzie płynąć ciszej.

Stołeczna opera epatuje bogactwem scenografii i wcale nie mam tego dyrektorowi Pietrasowi za złe. Nawet jeśli niektóre pomysły przekraczają granicę dobrego gustu, czyli mówiąc krótko są kiczowate. W końcu sztuka operowa jest jednym wielkim wspaniałym kiczem, skonwencjonalizowanym do granic możliwości. Bo kto słyszał, żeby przez kilkanaście minut śpiewać z głową ściętego kochanka w rękach? Można inaczej: stanąć rządkiem na estradzie i śpiewać bez żadnego udawania. Ale wtedy opera przestanie być teatrem, śpiewak - aktorem, a publiczności przyjdzie dwa razy mniej. Mnie też nie będzie się chciało jeździć do Warszawy i z powrotem.

Żebym z tej męczącej, bądź co bądź, podróży wracała w pełni usatysfakcjonowana, potrzebny jest jednak element, którego w warszawskim Wielkim często brakuje: idealnie dobrani wykonawcy głównych partii. Bułgarska sopranistka Hasmik Papian śpiewa na przykład tytułową Salome ładnie i poprawnie, ale bez żadnej mocy, bez wewnętrznego żaru, nie mówiąc już o perwersji "przypisanej" przez czołowego erotomana światowej literatury Oskara Wilde'a (na jego sztuce oparte jest libretto). Nic dziwnego, że zamiast jej słuchać, rozglądam się, jak głupia, po scenie, liczę wodotryski, zastanawiam się, z czego zrobiona jest sztuczna głowa.

Przyznam się, że całe to "zadęcie" stołecznej opery powoli zaczyna mnie nużyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji