Artykuły

Apokalipsa umierania

Samuel Beckett jest klasykiem tzw. awangardy teatralnej lat pięćdziesiątych. Ionesco znacznie później dorósł do pozycji żywego klasyka, granego na najpierwszej (i najbardziej uklasycznionej) scenie Francji, inni głośni dzisiaj pisarze awangardowi dopiero dopracowują się miejsca w słowniku dramaturgów współczesnych.

Beckettowi udała się rzecz, której osiągnięcie przypada tylko bardzo niewielu dramatopisarzom: wymyślił co najmniej dwie nowe sytuacje dramatyczne, od których poszły dymy na cały świat teatru. Taką podstawową sytuację wymyślił w "Czekając na Godota", taką w "Radosnych dniach".

Człowiek w obliczu końca. Beckett ten kres ostateczny uteatralnia dosłownie, stary Irlandczyk dobrze pamięta chrześcijańskie słowa "prochem jesteś i w proch się obrócisz". "Radosne dni" to właściwie monolog kobiety, pogrążającej się w ziemi, w niebycie, po pas, po szyję, przy czym jej partner jest raczej przedmiotem odniesienia niż istotą o pełni własnych działań.

Mężczyznę gra wymownie w swych zamierających odruchach TADEUSZ KONDRAT. Dwuaktowy monolog Winnie wygłasza HALINA MIKOŁAJSKA. Ceni ona Teatr Jednego Aktora i osiąga piękne wyniki. Teraz nareszcie mogła - zagrać, choć nadal będąc jakby sama na scenie. Ten nasycony akcją choć statyczny i ograniczający aktorkę w sposób jaki rzadko stosuje się na scenie, monodramat rozgrywa Mikołajska przejmująco. Jest najpierw ożywiona, ruchliwa, w sposób drobiazgowo-realistyczny manipuluje tym, co jeszcze Winnie z życia pozostało, chusteczką, okularami, lusterkiem, szczoteczką do zębów, pilnikiem, parasolką, czym tam jeszcze. Od świata przedmiotów do świata idei. Rewolwer jest rekwizytem, Beckett przeprowadza wiwisekcję Winnie pogodnej, umierającej w słońcu, i tę wiwisekcję przekazuje Mikołajska z rosnącą ekspresją. Już nic nie pozostało z życia Winnie prócz jej oczu, wpatrzonych w świat, który staje się zaświatem. Winnie jest do końca ludzka, próbuje pamiętać wiersze, nie poddaje się do ostatniego tchu. Jest pełna ludzkiej prostoty i zarazem metafizyczna. JÓZEF MARKUSZEWSKI jako reżyser zaufał autorowi; dobrze zrobił.

Ludzie "Radosnych dni" są w ostatecznym poniżeniu. Straszliwy rozpad osobowości odbywa się przed oczyma widza, który jest świadkiem końca świata. Jest to najskrajniejszy pesymizm, jaki pokazał teatr współczesny - mówią. Ale czy ten najtragiczniejszy pesymizm nie staje się swoim zaprzeczeniem? Winnie do ostatniej chwili świadomości jest radosna i zwyciężająca nicość. Na pustynnej ziemi, w której się pogrąża, rosną suche, schnące trzciny. Człowiek jest trzciną, ale trzciną myślącą. Może nie być kapitulacji przed śmiercią - w żadnych okolicznościach - choć śmierć dosięga każdego.

Teatr Współczesny pokazał nam swego czasu sztukę Ionesco "Król umiera", która podjęty temat też ujęła od strony rozpadu osobowości, końca świata w śmierci jednostki. Była to sztuka efektowna, pełna sytuacji zewnętrznie teatralnych. A jednak widzowie znosili ją z trudem i przygnębieniem. Cóż powiedzieć o "Radosnych dniach", które są ogołocone z wszelkich ozdób, które są dramatem końca nagiego istnienia, sprowadzonym do sytuacji elementarnej. Sztuki Becketta ściągają wielu widzów i bywa, że trzymają się długo w repertuarze. Ale to jednak - pomijając wszelkie inne okoliczności - zjawisko sztuki elitarnej, dla wąskiego kręgu odbiorców. Nie wartościuję tą uwagą; stwierdzam fakt. Grywa się Becketta na scenach kameralnych, tak postąpił Teatr Nowy w Łodzi z polską prapremierą "Radosnych dni" (w doskonałym przekładzie M. i A. Tarnów), tak postąpił obecnie Teatr Współczesny, ukazując "Radosne dni" na swej małej scenie przy ul. Czackiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji