Kartka z pamiętnika
Pojechaliśmy na jubileusz Burgu. Komorowska i ja. Komorowska miała mówić po polsku "Fortepian Szopena", a ja miałem uczestniczyć milcząc. "Fortepian Szopena" jest długi, ale dyrektor Burgu prosił o możliwie długi wiersz mówiony z pamięci. Taki był program. Poza tym dyrektor przez dwa miesiące w roku jest moim szefem, więc nie miałem wyboru.
Zaraz po przyjeździe do Wiednia spotkała mnie niespodzianka: gdy wyszliśmy z hotelu na ulicę, zbliżył się do nas łowca autografów; Komorowska już sięgała po długopis, ale okazało się, że łowcy chodzi o mój podpis. Komorowska szczerze się ubawiła, ale ja uważałem to za rewanż losu po sześćdziesięciu latach bez-autografowości. Niech Maja widzi, że we Wiedniu zna mnie każde dziecko, choć wyjechałem stamtąd w roku 1919 i odtąd przyjeżdżam tylko w odwiedziny. Niestety! Czterysta metrów dalej jest kino, w którym właśnie odbywał się festiwal filmowy. Na chodniku stał Passendorfer z Zanussim. Wzięli Komorowską pod ręce i zawlekli do środka. Wszyscy ją tam poznawali, obsypywali komplementami i krzyczeli "niech żyje" po austriacku. Stałem z boku i wstydziłem się, potem czym prędzej wróciłem do hotelu.
W hotelu Maja dostała lekkiego ataku histerii i kazała skrócić wiersz Norwida pod pretekstem, że jest za długi. Jakoś ją uspokoiłem i zrobiliśmy próbę recytacji. Próbowaliśmy tak samo jak w Warszawie: ja dawałem wskazówki, a Maja robiła to, co uważała za stosowne, od czasu do czasu pytając, czy nie obawiam się skandalu z powodu długości i niezrozumiałości wiersza. Zapewniłem, że się nie obawiam, choć bardzo się obawiałem. Pocieszyłem się jednak pewnością, że dyrektor Klingenberg wie, co robi. Powiedział przecież, że odpowiada za wszystko, że wiersz ma być mówiony z pamięci, że ma być bardzo polski, bardzo długi i bardzo niezrozumiały. W przeciwnym razie publiczność nie zorientuje się, że to wiersz autentycznie polski, mówiony przez autentyczną Polkę. Zresztą wszystkie wiersze będą bardzo długie.
Jubileusz zaczął się z rana od totalnego bałaganu, który jak najbardziej przypominał mi rodzime stosunki, tyle, że Burg większy jest od naszych największych scen, więc i bałagan był większy. Aktorzy i aktorki nie mogli odnaleźć przeznaczonych dla siebie garderób, po (licznych) korytarzach biegały dziesiątki, a nawet setki osób, potrącając się, informując i dezinformując, witając, łając, pocieszając itakdalej, itakdalej, itakdalej. Umieściłem Maję w jakiejś garderobie ubłagawszy jakąś garderobianą, żeby się nią raczyła zająć (wszystkie pozostałe garderobiane i fryzjerki zostały rozszarpane przez artystki Burgu) - przywitałem się ze stu znajomymi, z taką samą liczbą nie-znajomych-znajomych, dla których również byłem znajomym-nieznajomym, i padłem z westchnieniem ulgi w ramiona rosłego draba, którego rzeczywiście znam doskonale. Drab zaskrzeczał coś po francusku i potrząsał moją ręką z wielką serdecznością, ale spojrzenie miał zimne, zaskoczone. Później uświadomiłem sobie, że grał u mnie w domu, w telewizorze Arsena Lupin, i że znam go rzeczywiście dobrze, a on mnie dopiero od tej chwili. Zemścił się, zapraszając później Komorowską na kolację. Ale ona dumnie odmówiła i przyjęła tylko wizytówkę z jego paryskim adresem.
Jubileusz zaczął się od muzyki. Nie pamiętam już - Strauss, Mozart czy Lanner, w każdym razie było uroczyście. Przyglądaliśmy się ze sceny publiczności - sukniom, frakom, orderom, mundurom, sutannom, a sala przyglądała się nam. Siedzieliśmy na scenie w trzydziestu rzędach krzeseł: dyrektorzy z całej Europy jako goście - nieco głębiej, a zespół Burgu jako czcigodny jubilat - bliżej. Ale i tak wszyscy do wszystkich mieli pretensję o to, że siedzą nie tam gdzie powinni. Ja do nikogo nie miałem pretensji, bo czułem się gościem i jubilatem, więc wszędzie prawidłowo siedziałem, ale inni kłócili się trochę i głośno o nietaktach rozmawiali.
Z przyczyny tych rozmów dosyć nieuważnie słuchało się przemówień dyrektora, prezydenta, kanclerza i przedstawicieli Zespołu. Dyrektor mówił zręcznie, prezydent godnie i z rozwagą, Alma Seidler, doyen zespołu, wspaniale i dowcipnie, kanclerz dowcipnie. Potem wszyscy oklaskiwali najstarszą artystkę Burgu, która wówczas liczyła 103 lata, a więc mniej więcej połowę tego co Burg, i to był koniec pierwszej części.
Część druga (która nastąpiła bezpośrednio po pierwszej) zaczęła się od tego, że artyści Teatru witali delegatów innych scen w ich ojczystym języku, a tamci w tymże ojczystym języku wygłaszali króciutkie wierszyki odczytywane z malutkich karteluszków. Zaczęło mnie to nie na żarty niepokoić! Długich, mówionych z pamięci, możliwie niezrozumiałych poematów jak dotąd nie było...
Kiedy przyszła kolej na Komorowską, która trzęsła się już od półtorej godziny gdzieś w pobliżu rampy wśród świetnego grona z Comédie-Française, Aldwych, Schillertheater i tak dalej, powitano ją po francusku, jako że z całego tamtejszego Zespołu tylko ja jeden biegle mówię po polsku, a nie nadawałem się widocznie do witania Komorowskiej - po czym Komorowska zaczęła mówić Norwida. Była wspaniała! Parła do przodu jak Nike Napoleonidów i Furia w jednej osobie, grzmiała jak burza i szemrała jak słowiański strumień, srebrnie szeleszczący pod gaikiem; sala Burgu po brzegi wypełniła się polszczyzną, jak gdyby od samych swoich narodzin do tego celu była przeznaczona. Mundury, suknie, sutanny, ornaty i ordery, nawet orły na lożach wyrzeźbione zastygły w bezruchu - zaskoczenie? trwoga!? cześć? skupienie? obraza!?? - nie wiedziałem. Było mi na przemian zimno i gorąco. Zęby szczękały; pot zimny wystąpił na czoło. Maja mówiła, mówiła, i mówiła. Pobiła rekord, potem potrójny rekord, potem rekord do kwadratu i do dziesiątej potęgi. Sala zamarła. Czułem całym jestestwem nadciąganie skandalu, o którym kroniki będą pisały, który wspominać będą starcy przy następnym już trzystoletnim jubileuszu. Zrobiło mi się znowu gorąco, potem zimno, potem znowu gorąco i - zemdlałem. Potoczyłem się pod krzesła, z pięć rzędów do przodu, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Patrzono na Maję.
Przebudził mnie grzmot oklasków. Grzmot zamienił się w huragan, a huragan w orkan. Kiedy otworzyłem oczy, Paula Wessely wisiała na szyi Komorowskiej; Düringer trzymała ją za rękę, Descrieres obejmował kibić, a sławna aktorka angielska posyłała jej ręką całusy. Pomyślałem sobie, że może już tam na Zachodzie młodzi ludzie nie mają takiej pamięci, żeby się wyuczyć długiego wiersza na pamięć, ale kilka młodszych koleżanek z Burgu patrzyło na mnie ze szczerą nienawiścią, więc zrozumiałem, że chodzi tu o talent. Stary Paul Hofmann potwierdził to przypuszczenie i oświadczył, że przyjedzie do Warszawy, skoro mamy takie artystki.
Potem był jeszcze wspólny "Heuriger" na zboczach Kahlenbergu. Drzewa już kwitły, pszczoły brzęczały, orkiestra grała walce, a ja pod wpływem niesłychanej ulgi czym prędzej wypiłem trzy ćwiartki wina.
"A wie pan - powiedział dyrektor Klingenberg siedzący naprzeciw w burzy kwiecia - wie pan, pańska aktorka była wspaniała, znakomita. - Nawiasem mówiąc, na śmierć zapomnieliśmy w tym rozgardiaszu powiedzieć panu, że program uległ zmianie. Te długie wiersze - wie pan - zmieniliśmy je na króciutkie czytane z kartki. Sentencje, dystychy, epigramy..."