Artykuły

Janusz Głowacki: Lekarz polskiej megalomanii

Odszedł Janusz Głowacki, pisarz, dramaturg wystawiany na całym świecie, barwna postać polskiej kultury. Powtarzał za Beckettem, że nie ma nic tak śmiesznego jak nieszczęście. A jednak po jego śmierci trudno się śmiać. Nieco łatwiej - czytając go oraz przypominając sobie to, co mówił i w jaki sposób - pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.

I strasznie, i śmiesznie

Bywa, że spychano go w przestrzeń kawiarnianej anegdoty, poprzez którą pokazał siebie i Polskę XX wieku w autobiografii "Z głowy". To prawda: uwielbiał podglądać życie, świat, Polskę i Polaków, co pokazał już jako współscenarzysta filmu "Rejs" i jego uczestnik. Ale przecież nie kończyło się na krwistych i pieprznych anegdotach - wyrastały z nich felietony "Powrót hrabiego Monte Christo" czy opowiadania z tomu "Wirówka nonsensu".

Z polsko-rosyjsko-żydowskiej historii obserwowanej wśród bezdomnych i imigrantów w nowojorskim Tompkins Square Park zrobił współczesną, imigrancką wersję antycznej tragedii - "Antygonę w Nowym Jorku".

Ostrzej niż Gombrowicz uwalniał nas od polskiej megalomanii. Nie podzielał nadziei wielu rodaków, że nasz kraj jest pępkiem świata. "Nie mogę pisać dłużej o Polakach, bo mają żal, że ich źle przedstawiam. Mówią, że jak Francuz pisze o Francuzach, to przynajmniej są oni dobrze ubrani" - ironizował.

Ostatnio obserwował Polskę, demonstracje i kontrdemonstracje z perspektywy baru w warszawskim hotelu Bristol. W książce "Przyszłem", o tym, jak pisał scenariusz do filmu o Wałęsie Andrzeja Wajdy, poprzez przewodniczącego Solidarności sportretował polskie społeczeństwo, które idealizuje swoje bohaterstwo i moralną czystość, a jednocześnie uwielbia babrać się we własnych brudach.

Nawet gdy z siebie i z nas szydził, jednocześnie leczył z kompleksów, bo był najczęściej wystawianym na świecie polskim dramatopisarzem. W amerykańskiej inscenizacji "Kopciucha" z 1983 roku, zrealizowanej przez wielkiego broadwayowskiego producenta Josepha Pappa, grał Christopher Walken. W "Polowaniu na karaluchy" wyreżyserowanym przez Arthura Penna wystąpił Malcolm McDowell znany z "Mechanicznej pomarańczy".

Gdy "Karaluchy" były grane w 1987 r. w Los Angeles, dostawał 8 tys. dolarów tygodniowo. Ze spotkań z wielkim Arthurem Millerem, autorem "Śmierci komiwojażera", miał nie tylko zdjęcia, ale i entuzjastyczne recenzje.

Po premierze sztuki "Fortynbras się upił" Miller napisał: "To przewrotnie inteligentny tekst. Opowiada o ostatecznym końcu polityki jako wartości moralnej. To, co po niej zostało, przypomina łódź ratunkową: miejsca starczy dla ośmiu osób, a dwanaście pcha się do środka. A jednak w sztuce Głowackiego jest jakaś nadzieja. Może dlatego, że autor prowokuje do śmiechu - o ile nie rozerwie się przy tym szwów i nie wykrwawi na śmierć".

Nawiązujący do "Hamleta" "Fortynbras się upił" to jedna z tych sztuk Głowackiego, o których mówił: "Świat jest gigantyczną biblioteką. Lubię odnosić się do tego, co już napisano: mitów, archetypów, bajek. Lubię pisać po drugiej stronie już zapisanego tekstu". Dotyczyło to również postczechowskiej "Czwartej siostry" utrzymanej w ulubionym stylu pisarza "i strasznie, i śmiesznie".

Nieśmiały cynik

Ze swojej wyjątkowości musiał zdać sobie sprawę już w dzieciństwie, gdy w jego 47-osobowej klasie tylko dwie nie należały do socjalistycznego ZMP: katolik Tomasz Łubieński i on. Pisarską intuicję wykazał na egzaminie z historii, gdy powiedział, że historii nie powinno się uczyć, tylko ją tworzyć. Pisał własną, nigdy nie sugerując się oficjalną wersją żadnego wydarzenia.

Za debiut uważał opowiadanie "Wielki brudzio". W 1964 roku, w siermiężnych czasach Gomułki, pisał o kapitalistycznym zbrataniu dzieci czerwonej burżuazji i prywatnej inicjatywy. Potem narzekał, że stał się specjalistą od bananowej młodzieży i celebrytów. Sportretował ich w scenariuszu "Polowanie na muchy" dla Andrzeja Wajdy. Gdy wszyscy zachwycali się zrywem Solidarności i Lechem Wałęsą, jako świadek strajku w Stoczni Gdańskiej bez patosu napisał "Moc truchleje" - o prowokatorach w kierownictwie robotniczego protestu i zastraszonym, kolaborującym z SB robotniku, który dojrzewa do wolności.

Zazdrościł wszystkim wiary w lepszą Polskę. Mawiał: Polska jest może i lepsza. Ale czy Polacy?

Ze szkoły teatralnej wyrzucono go za zupełny brak zdolności i cynizm. Tłumaczył z uśmiechem, że zawiniła jego nieśmiałość. Ukończył polonistykę, ale jego uniwersytetem był SPATiF, gdzie w latach 60. i 70. spotykały się gwiazdy teatru, kina, pisarze, tajniacy, prostytutki. Równie zażarcie dyskutowano o Schopenhauerze i kursie dolara. Parnas, na którym zasiadał, zawężał się. Gdy odeszli przyjaciele od stolika w Czytelniku - Gustaw Holoubek i Tadeusz Konwicki - przyjmował w Bristolu.

Jego wujem był Kazimierz Rudzki, aktor, dżentelmen, mistrz ironii. W latach 70., gdy publikował prowokacyjne felietony w "Kulturze", opiekował się nim redaktor naczelny Janusz Wilhelmi. Głowacki lubił po nim powtarzać: "Nigdy nie ufaj swoim pierwszym reakcjom, mogą być uczciwe".

Udowodnił, że trzeba mieć szczęścia - nawet w nieszczęściu, by pomagał przypadek. Z próby napisania reportażu o sierocińcu w Falenicy zrodziła się sztuka "Kopciuch". Gdy pojechał na premierę do londyńskiego Royal Court Theather, wprowadzono stan wojenny, stał się sensacją medialną i wyemigrował do Ameryki.

Gdy udzielał wywiadów, lubił być zblazowany, niedbały, i cyzelował taki wizerunek przy autoryzacjach, przerabiając zdania na jeszcze bardziej kolokwialne i zadziorne. Kreował się na cynika, bywalca i playboya w rozpiętej koszuli. A przecież swojej żonie Olenie Leonenko, aktorce, pieśniarce, recytował podczas spacerów nad Wisłą Jesienina. Tylko ona wie, co znaczyło w praktyce autoironiczne wyznanie pisarza: "Jak większość cyników, łatwo się wzruszam albo i płaczę".

Może był tak naprawdę romantykiem uciekającym w sarkazm przed światem, który staje się coraz bardziej brutalny. Stężenie okrucieństwa było w jego twórczości tak duże, jakby starał się nas i siebie na nie zaszczepić. Choćby w powieści "Good night, Dżerzi", inspirowanej znajomością z Jerzym Kosińskim.

W filmie "Trzeba zabić tę miłość" według jego scenariusza człowiek podbijał dumnie kosmos, tymczasem grany przez Himilsbacha cieć wysadzał dynamitem budę z psem, doprowadzając do groteskowego samobójstwa. Głowacki, pokazując ludzkie barbarzyństwo, sprowadzał nas na ziemię.

Sztuka umiera

O polskim teatrze był krytycznego zdania. "Jest zawalony publicystyką - mówił mi. - Ze swojej strony staram się pisać sztuki teatralne, o rzeczach osobistych, które stają się uniwersalne. No, ale to jest sztuka, która wymiera". Pamiętam, jak w jury festiwalu R@port dopytywał się, kiedy wreszcie zobaczy spektakl, który będziemy mogli nagrodzić. Wybrał "W imię Jakuba S." Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki, choć też miał uwagi.

Gdyby Polacy znali takie sztuki Głowackiego jak "Polowanie na karaluchy" czy "Antygona w Nowym Jorku", w dzisiejszej dyskusji na temat kryzysu uchodźczego braliby pod uwagę straszny los również polskich imigrantów. Przypomnieliby sobie, czym jest strach o przyszłość, bezsenność, brak pieniędzy, jedzenia i nadziei.

Nową premierę "Antygony w Nowym Jorku" Głowacki miał oglądać w swoje urodziny, 13 września na łódzkim Festiwalu Czterech Kultur, przypominającym o naszej tradycji tolerancji, która ogranicza się dziś do imprez kulturalnych. Pisał o tym pewnie w drugiej części autobiografii. I nawet jeśli książki nie dokończył, nie możemy mieć go "z głowy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji