Koncertowe rozdanie
Obyczaj weselny od dawna inspirował dramaturgów. Nieco wcześniej od naszego Wyspiańskiego po obrzędowość weselną sięgnął Czechow, a w latach 20. - Brecht. Dwie jednoaktówki: "Wesele" Czechowa i "Wesele u drobnomieszczan" Brechta, posłużyły reżyserowi Piotrowi Cieślakowi do spektaklu "Wesele, wesele", którym otworzył pierwszy sezon Teatru Dramatycznego pod swoim nadzorem artystycznym. Chociaż oba utwory są napisane z pozycji obserwatora-komentatora, różnią się sposobem podejścia autorów do postaci. Czechow - z wykształcenia i powołania lekarz, znawca duszy ludzkiej - posługuje się humorem i łagodną ironią. Brecht - materialistyczny dogmatyk, zawsze podporządkowujący sztukę ideologii - za swoje narzędzie obiera sarkazm i ośmieszenie. Dwa sposoby spojrzenia na ludzi, dwie teatralne stylistyki.
"Wesele, wesele" przyniosło Cieślakowi i jego aktorom sukces, jakiego mury "Dramatycznego" nie pamiętały od lat (pominąwszy oczywiście oklaski za lasery na "Metrze"). Kto oglądał aktorów Teatru Dramatycznego, musi przyznać, że dopiero pod ręką Piotra Cieślaka dali prawdziwy koncert gry. Sławomir Orzechowski, ojciec, brawurowo warzył nastroje i krew w żyłach weselnych gości swoimi opowiastkami. Małgorzata Rudzka, panna młoda, wdzięcznie manipulowała emocjami widowni, to jako "jurodiwa", to znów - kąśliwa żmijka. Jacek Sobieszczański, pan młody, zagrał swą rolę od safandułowatego dusigrosza po gładkiego, cynicznego kunktatora. Także inni: Jarosław Gajewski - z głębią przeżyć, wyrażanych niemal nieruchomą twarzą, Aleksandra Konieczna - równie zmysłowa, co nieznośna, Sławomir Grzymkowski - lansadujący do młodych kobiet i ciemnoskóry Omar Sangare - jako sympatycznie zdumiewający się cudzoziemiec, sprawili, że "Wesele, wesele" ogląda się z satysfakcją. Stałe grono artystów tej sceny uzupełnili byli aktorzy "Dramatycznego", zaproszeni przez reżysera: Janina Traczykówna jako matka przypomniała swoją vis comica i niepowtarzalny tembr głosu, a Marek Obertyn z krzepkiego marynarza przeistoczył się w "zupełną niemoc". Stanisław Brudny, w gościnnej roli, przejmująco odtworzył leciwego komandora-porucznika marynarki, któremu trudno pogodzić się z ludzka niegodziwością. Oprócz znakomitego rozdania ról, brawa dla reżysera należą się za nie opuszczające go poczucie humoru w scenach rodzajowych, jak np. powitania "generała". Ojciec-głowa domu cofa się przed majestatem rangi, nadziewając na siebie kolejnych biesiadników w rzędzie za stołem - z jednej strony pokornie pochylonych, a z drugiej... wypiętych.