Wysoka cena
Wytężam słuch, bo nie rozumiem, co mówią ze sceny. Z półmroku, z rzędu kościelnych ławek dobiega jednak fraza "wiek, co przyjdzie..." A więc Przygotowanie, tyle że okrojone do kilku kwestii Szatana i, skierowanych do Mefistofelesa. Nie ma natomiast "rozbudowanego" romantycznego teatrum, czarownic, diabłów, sceny warzenia w kotle przywódców powstania. W tej pierwszej sekwencji rysują się już wyraźnie reżyserskie intencje. Maciej Prus pomija to, co w dramacie Słowackiego mogłoby się dzisiejszemu widzowi zdawać niezbyt jasne, a wiąże się z odniesieniami historycznymi, ze szczegółową nawet wiedzą o spisku Gurowskiego i listopadowym powstaniu. Lub, mówiąc inaczej i niezbyt precyzyjnie, nie stara się czytać dramatu poprzez klasyczne już Glosy do Kordiana. Ma natomiast ambicję zuniwersalizowania pewnych jego warstw i tematów, choćby sił szatańskich, którym - to uderza od razu - wyznacza funkcję spiritus movens świata przedstawionego na scenie (nie jest to zresztą nowość, by przypomnieć tylko spektakl Jerzego Grotowskiego, sprzed wielu lat, i niedawny Krzysztofa Babickiego w Teatrze Wybrzeże). W Dramatycznym Szatana gra Marek Walczewski przybierając kilka kolejnych wcieleń, a mefistofeliczne rysy można odnaleźć i w Prezesie Macieja Pawlickiego, który studzi zapał spiskowych w podziemiach katedry św. Jana. Ta scena została w spektaklu Prusa szczególnie uprzywilejowana, jest zwornikiem całości. I na to zgoda. Jest przecież w dramacie zapisem i symbolem zarazem zbiorowego, fundamentalnego doświadczenia pokolenia. Andrzej Kijowski, w jednym ze świetnych esejów Listopadowego wieczoru, określił to najlapidarniej: "Z końcem XIX wieku królobójstwo stawało się cnotą polityczną. W początkach tego stulecia było jeszcze zbrodnią". Ale epizod spiskowy w Kordianie niesie również problematykę filozoficzno - egzystencjalną, która dotyczy jednostki, jej wyborów i czynów. "Jest to moment kontaktu młodzieńca wieku z tym - pisze Maria Janion - co w narodzie najszlachetniejszego i zarazem źródło jego bolesnego rozczarowania." W spektaklu Prusa, który zdaje się iść takim właśnie tropem, akcentowane jest przede wszystkim "bolesne rozczarowanie". Towarzyszy Kordianowi Janusza Witucha, niepozornemu chłopcu w podchorążackim mundurze, od pierwszej chwili jego scenicznego istnienia. Rytuały spiskowe obserwuje z dystansu, samotny i wyobcowany. A zarazem pozbawiony jakby woli czynu, nieledwie bierny. Na takim rysunku postaci zaważyły znaczne niedostatki warsztatowe młodego aktora (ale na plus mu liczę rozumne i staranne mówienie wiersza). A przecież, jakby prawem paradoksu, nie one w końcu rozstrzygają najbardziej o spójności spektaklu. Taki właśnie Kordian nie ma innego wyboru, jak ucieczka w samego siebie. I z woli reżysera taką właśnie przebywa drogę. Przemierzając kroki ku carskiej komnacie, poddając się Strachowi i Imaginacji, udaje się w podróż w głąb, w "ciemne drogi szaleństwa". W nostalgicznym i pięknym pejzażu Zofii de Ines, w gorączkowym rytmie introspekcji, rozgrywają się teraz dopiero sceny aktu I i II, a raczej ich strzępy. Bo Prus straszliwie okrawa tekst i zszywa na nowo, po sobiepańsku, podporządkowując nie tyle postaci Kordiana, co Szatana. To Szatan jest Grzegorzem i opowiada o Janku, co psom buty szył, o napoleońskiej kampanii i męczeństwie Polaków na Sybirze (fascynujący aktorsko popis Walczewskiego oglądamy w pierwszej z opowieści). A opowiada nie po to, by pokrzepić, lecz aby na nice wywrócić to, co stanowi ich "morał" albo świadectwo wartości: woli czynu, patriotyzmu, poświęcenia. Przyznaję się, tego pomysłu reżyserskiego nie mogę zaakceptować. Szatan jako Doktor, Car, Papież czy Nieznajomy - nie budzi wątpliwości. Jako Grzegorz natomiast nie tylko likwiduje jedną z najpiękniejszych figur polskiego modelu patriotyzmu i honoru, jakie mamy w literaturze. Skazuje również Kordiana na pozycje straceńcze, na totalny fatalizm. I nie mogą już tego wrażenia zmienić kolejne epizody spektaklu, choćby z kobietami, źle zresztą obsadzone i zagrane. A dialog z Doktorem - "więc będę śpiewał i dążył do kresu" - brzmi akcentami zupełnego tragizmu. Innym problemem jest w tym spektaklu sposób potraktowania postaci Wielkiego Księcia. Skoro car jest wcieleniem Szatana, to czemu i nie jego brat Konstanty? Ta reżyserska niekonsekwencja ma jednak swoje dobre strony. Jarosław Gajewski, jeden z nielicznych aktorów, uprawdopodabnia psychologię postaci, a zwłaszcza motyw "mój brat już Polakiem". W sumie jednak półtoragodzinne blisko przedstawienie nie błyszczy rolami. Na ich kształcie musiała zaważyć ujemnie agresywna chwilami redukcja znaczeń tekstu, a zespół Dramatycznego nie jest chyba obecnie w najmocniejszej kondycji. Są też w spektaklu najzwyklejsze reżyserskie "brudy", choćby w scenie pomiędzy carem i Wielkim Księciem, którym towarzyszy mundurowa asysta, fatalnie ubrana (tu zawiódł scenografkę zmysł kompozycji) i po amatorsku wręcz upozowana. To, koniec końców, detal, ale w tym Kordianie, pozbawionym niemal scen zbiorowych, rzucający się mocno w oczy. Mam jednak świadomość, że realizacja Prusa podoba się młodej widowni, jakoś trafia w jej oczekiwania i wrażliwość (o czym przekonałam się na zajęciach ze studentami w warszawskiej szkole teatralnej, młodzi odnajdują w Kordianie "kogoś ze swego pokolenia", samotnego wśród wiar i idei). I jest w takim odbiorze pewne zwycięstwo teatru, który gwałtownie szuka dzisiaj sprzymierzeńców wśród młodej widowni. Myślę jednak, że cena tego zwycięstwa jest nazbyt wysoka, chodzi wszak o jedno z arcydzieł klasyki polskiej i o reżysera, który wielokrotnie sięgał do niej, jak do spuścizny naprawdę żywej. Tym razem potraktował ją tak, jakby nie wierzył, że wytrzyma próbę sceny bez redukcji znaczeń, bez odrzucenia tego wszystkiego, co wymaga jednak zanurzenia się w historię. Szkoda.