Od Axera do Prusa. "KORDIAN" na scenach warszawskich 1956 -1993
Na razie nie ma żadnej rocznicy. Dopiero za trzy lata przypadnie czterdziestolecie pierwszej inscenizacji Kordiana na scenach warszawskich po wojnie. Zdaje się, że do dziś nie rozstrzygnięto sporu o to, kto był z Kordianem, wiosną 1956 roku, pierwszy: Erwin Axer w Warszawie czy Bronisław Dąbrowski w Krakowie. Dla świętego spokoju i zgody między Warszawą a Krakowem ustalmy, że przedstawienia ukazały się jednocześnie, co do dnia.
Było to 37 lat temu - i aż 11 lat po zwycięskim ponoć dla nas zakończeniu wojny. Kordian był przez te 11 lat faktycznie (choć nikt o tym oficjalnie nie mówił) zakazany w teatrach polskich, podobnie jak Dziady i kilka innych wielkich dzieł klasyki narodowej. Jakby się nieco ociepliło. Wiosenne Kordiany w Warszawie i w Krakowie to już była prawdziwa odwilż, choć do Października było jeszcze daleko, a po drodze nastąpił niestety poznański Czerwiec...
Z Kordianem sprawa była o tyle trudna, że jednym z bohaterów dramatu jest tam Wielki Książę Konstanty. A we współczesnej Warszawie wciąż jeszcze urzędował jako dowódca armii polskiej zwany ministrem obrony narodowej również Konstanty i również nasłany z Moskwy. Fatalna zbieżność imion! Ale spory na szczęście przełamane i na scenie Teatru Narodowego mógł ukazać się Wielki Książę w kongenialnym wcieleniu Jana Kurnakowicza.
27 marca 1993 roku na scenie Teatru Dramatycznego odbyła się premiera najnowszego warszawskiego Kordiana przygotowanego przez Macieja Prusa. Pomyślałem, że warto by może z tej samej okazji przypomnieć pokrótce wszystkie powojenne premiery Kordiana w Warszawie. Uświadomiłem też sobie, że prawie wszystkie widziałem, więc chyba trzeba podjąć się takiego zadania. Przegląd poprzednich inscenizacji może też dać inną perspektywę spojrzeniu na najnowsze przedstawienie - szerszą i głębszą. Było tych inscenizacji, łącznie z tą najnowszą, dziewięć. Trzech reżyserów wystawiło Kordianów tym okresie dwukrotnie: Erwin Axer (w Teatrze Narodowym - owa pierwsza inscenizacja po wojnie, i w Teatrze Współczesnym w roku 1977); Kazimierz Dejmek (w Narodowym w roku 1965 na dwóchsetlecie sceny narodowej i również w Narodowym w roku 1967 - przedstawienie będące drugą wersją poprzedniego, ale tak się od niego różniące, przy tym z innym wykonawcą roli tytułowej, że właściwie należy je traktować jako nową inscenizację) - oraz najmłodszy z nich, Bohdan Cybulski (w Teatrze Powszechnym w roku 1980 i w Teatrze Nowym, za własnej dyrekcji, w roku 1987). Pozostali reżyserzy Kordiana na warszawskich scenach w powojennym okresie to: Adam Hanuszkiewicz (Teatr Powszechny, 1970 - spektakl przeniesiony potem do Teatru Narodowego), Jan Englert (Teatr Polski, 1987) i Maciej Prus (Teatr Dramatyczny, 1993).
"NIECH SIĘ ROJAMI PODLI LUDZIE PLEMIĄ, I NIECHAJ PLWAJĄ NA MATKĘ NIEŻYWĄ - NIE BĘDĘ Z NIMI"
Takie motto dałbym przedstawieniu Erwina Axera przygotowanemu przy współpracy Jerzego Kreczmara, co jest szczegółem ważnym, a na ogół pomijanym, gdy mowa o tej inscenizacji. Kiedy Tadeusz Łomnicki - Kordian mówił ów monolog którego fragmentem są zacytowane słowa - widownią Teatru Narodowego zawładnęło rzadko spotykane w sali teatralnej wzruszenie. To było przeżycie niezwykłe. Główne zamierzenie reżyserskie tego Kordiana, jego teza ideowa - antykonformizm, a raczej apologia skrajnie nonkonformistycznej postawy bohatera - święciło triumf i nabierało poruszającego wyrazu współczesnego, anno 1956. Pamiętam, że Zygmunt Greń napisał wtedy w swojej recenzji z obydwu Kordianów z 1956 r., iż w spektaklu Axera Kordian ze szczytu Mont Blanc zaniesiony zostaje wprost do Polski współczesnej. Łomnicki porywająco mówił również monolog na Mont Blanc, a uproszczona, jednolita stylistycznie, skrótowa i umowna scenografia Daszewskiego potęgowała efekt końcowy tej sceny - spłynięcie bohatera na chmurze ze szczytu alpejskiej góry do Polski - i jego przejmujący okrzyk: "Polacy!!!", kończący II akt. I sprawa bardzo istotna - zagrano cały tekst, co wynikło z sugestii Jerzego Kreczmara.
"POMYŚLEĆ TAK -I NIE MÓC - W SZMATY PODRĘ ŁONO! NIE MÓC? - TO PIEKŁO"
Dziewięć lat później na tej samej scenie Teatru Narodowego wystawił Kordiana Kazimierz Dejmek. Była to uroczysta premiera w ramach obchodów dwusetnej rocznicy powstania publicznej sceny narodowej. Dejmek sam zaprojektował dekoracje, Kordiana zagrał Ignacy Gogolewski. Przedstawienie spotkało się ze zdecydowanie złym przyjęciem u krytyki warszawskiej. "Nie zostawili na nim suchej nitki" - powiedział mi pan Kazimierz, kiedy przed kilku dniami zgodził się porozmawiać ze mną o swoich Kordianach. Istotnie, recenzenci pisali, że niedopracowane, nierówne, ze złą rolą tytułową, niejednolite stylistycznie oraz w ogóle niespójne i niezborne. Na dobrą sprawę nie wiem, co było prawdziwą przyczyną tej totalnej krytyki i nie będę dzisiaj tego dochodzić, choć może warto by się potrudzić... Ten Dejmkowy Kordian z roku 1965 nie był wprawdzie przedstawieniem perfekcyjnym, jak najlepsze jego prace reżyserskie, miał mankamenty i niekonsekwencje, brak mu było owego harmonijnego zestrojenia elementów, jakie cechuje spektakle wybitne. Wybitny na pewno nie był, ale miał przecież momenty znakomite, jak chociażby całe Przygotowanie. I mimo wszystko czuło się w nim rękę mistrza. Dejmek próbował wydobyć z Kordiana szeroką gamę tonów, uchwycić jak najwięcej, pokazać bohatera wielostronnie, nie sprowadzając rzeczy do jednobarwnego rysunku. Może próbował dać aż za dużo i to było przyczyną niepełnego sukcesu. O czym zaś było to widowisko? Mój Boże, o tym, o czym naprawdę jest Kordian Słowackiego: o woli czynu i niemożliwości czynu, o upartej chęci działania i niezdolności do niego. No i oczywiście o przyczynach tych "niemożności". W tej ostatniej kwestii spektakl nie był dość jasny ani dość precyzyjny.
"ZE SKALANYMI USTY DO KRAJU POWRÓCĘ..."
Od pierwszej premiery Dejmkowskiej minął rok i trzy miesiące, a odbyła się druga. 21 lutego 1967 wszedł na scenę Teatru Narodowego nowy Kordian w reżyserii Kazimierza Dejmka. Z innym wykonawcą roli tytułowej, Wojciechem Alaborskim, którego dyr. Dejmek przywiózł z Bielska-Białej. Widział go tam jako Gustawa - Konrada w Dziadach wystawionych przez Mieczysława Górkiewicza. W ten sposób Alaborski już na stałe zagościł w teatrach Dejmka, najpierw w Narodowym, a do dzisiaj jest w Polskim. Inny aktor w roli Kordiana to ważne, ale to jeszcze nie wszystkie zmiany. Najważniejsze bodaj było zupełnie nowe opracowanie tekstu. Zastosował tu reżyser jedno cięcie radykalne: skreślił cały I akt, a z aktu II ("Wędrowiec") pozostawił tylko dwie sceny końcowe - Kordian u Papieża oraz monolog na szczycie Mont Blanc. Przygotowanie oczywiście zostało. Po scenie na Mont Blanc, zgodnie zresztą z autorskim porządkiem tekstu, następował III akt Kordiana, czyli Spisek koronacyjny. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że tego drugiego Dejmkowskiego Kordiana nie widziałem - już nie pamiętam dlaczego. Wiedzę o nim zaczerpnąłem z rozmowy z reżyserem oraz z jedynej recenzji, jaką znalazłem w archiwach, pióra Witolda Fillera (Kultura nr 11/1967), zatytułowanej Kordian militans (walczący). Dyrektor Dejmek, obok informacji co do szczegółów, powiedział mi, że ten drugi jego Kordian spotkał się ze zdecydowanie lepszym przyjęciem niż pierwszy. Sam jednak wstrzymał się od ocen obydwu przedstawień... Ale wspomniana recenzja całkowicie potwierdza jego zacytowane wyżej zdanie. Filler ocenia tę drugą inscenizację bardzo wysoko. Ale nie chodzi o oceny. Ważne jest, że ta recenzja (warsztatowo znakomita) daje jasny obraz treści przedstawienia. "Jakim jest ten nowy Kordian - pisze Filler - którego z mgieł poezji sprowadza na scenę Kazimierz Dejmek? Przede wszystkim jest już nieomal każdym z nas. Do decyzji walki dochodzi nie poprzez jednostkowe perypetie serca i umysłu. (...) Jedynym bodźcem dla dalszych działań staje się teraz dialog Kordiana z Papieżem. Zatem pobudki ogólne, poczucie konieczności wynikającej z przynależności jednostki do przegrywającego walkę o byt narodu." I dalej:"(...) ten Kordian jest w większym stopniu dramatem o jednostce niźli tamten, który ustami Gogolewskiego wszystko nam o sobie wyznawał, a my nie bardzo wiedzieliśmy, czy mu wierzyć. Wojciech Alaborski mówi o sobie tylko tyle, aby się określić. I jest określony. Rozumiemy go, mimo że przegrywa. (...) Przegrywa, gdyż nie ma i nie może być pełnego zwycięstwa bez poparcia narodu. To Dejmek mówi jasno, ta jasność jest generalną zaletą przedstawienia, nadaje mu rangę historiozoficznej nauki, której nieco brakowało w Kordianie 1965."
"BIADA IM! JEŚLI MARZEŃ ZIEMIĄ NIE OKRYŚLĄ, KOŁEM WIDZENIA - BIADA, JEŚLI JE PRZEKROCZĄ..."
Te słowa wypowiada Szatan w Przygotowaniu. Monologiem skierowanym do widowni występujący w tej roli Józef Fryźlewicz rozpoczynał przedstawienie Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Powszechnym z roku 1970. "Świecie! świecie! świecie!"... - zaczynał się ów monolog. Młodziutki Kordian, grany przez Andrzeja Nardellego, był właśnie tym, który swych marzeń "ziemią" nie ograniczył, który koło widzenia, zakreślone racjonalisty szkiełkiem i okiem, przekroczył. Przez to stał się postacią tragiczną-gdyż szatani mu nie darowali... Reżyser stawia oczywiście bohatera w blasku apoteozy. Takie wydało mi się założenie ideowe spektaklu Hanuszkiewicza, o którym zresztą pisałem wtedy obszerniej w Teatrze (Koło widzenia przekroczył... - Teatr, nr 7/1970). Było to przedstawienie bardzo emocjonalne, ale czyż Kordian w mniejszym lub większym stopniu może nie być emocjonalny? Inscenizacja Hanuszkiewicza przeszła do naszej pamięci i do dziejów scenicznych Kordiana głównie ze względu na "eksperymenty formalne", jakimi popisał się reżyser. Ja to przedstawienie we wspomnianej recenzji bardzo pochwaliłem i nie będę się dzisiaj z tych pochwał wycofywał... Przypomnę tylko kilka charakterystycznych szczegółów. Historyczna jest więc przede wszystkim ustawiona na pustej scenie drabina symbolizująca Mont Blanc. Z niej to, wstępując po szczeblach ku górze, Nardelli - Kordian mówił swój wielki monolog. Niektóre partie tekstu były przez aktorów, trzymających mikrofony w ręku, śpiewane (muzyka Andrzeja Kurylewicza). Przy tym muzycy z zespołu Kurylewicza wchodzili na scenę i akompaniowali śpiewającemu aktorowi, stanąwszy tuż obok niego. To wszystko bardzo niektórych widzów szokowało. Mnie się to wtedy podobało. Co dziś po dwudziestu dwóch przeszło latach o tym sądzę - zachowam w tajemnicy.
"MEFISTOFELU, PRZYSZŁA DO DZIAŁANIA PORA, WYBIERZ JAKĄ IGRASZKĘ WŚRÓD ZIEMSKIEJ CZEREDY. (...) OBŁĄKAJ JAKIEGO ŻOŁNIERZA".
W dwadzieścia jeden lat po pamiętnej i wielkiej, co tu dużo mówić, premierze w Teatrze Narodowym, Erwin Axer wraca do Kordiana. 16 kwietnia 1977 r. odbywa się premiera na scenie Teatru Współczesnego. Scenografię zaprojektowała Ewa Starowieyska, muzyka Jerzego Satanowskiego. Można to przedstawienie różnie oceniać, ale było ostatnią w Warszawie - przed premierą Prusa - godną uwagi propozycją interpretacji Kordiana i w ogóle ostatnim przedstawieniem tego dzieła na wysokim poziomie aktorskim, przynajmniej w głównych rolach. W charakterystyce głównego założenia interpretacyjnego niech mnie tym razem wyręczy sam reżyser. Jest takie cenne wydawnictwo zatytułowane Teatr Współczesny w Warszawie (Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1978), a w nim rozdział pod tytułem Omówienie niektórych przedstawień. Zawiera on komentarze do poszczególnych inscenizacji, nie podpisane wprawdzie, ale pozwalające sądzić, że wyszły spod ręki autorów przedstawień. W komentarzu do Kordiana z roku 1977 mówi się wprost, że komentuje sam reżyser. Posłuchajmy więc Erwina Axera: "Przygotowanie kończyło się wysłaniem na świat Mefistofela z misją obłąkania żołnierza polskiego - Kordiana. Piekło upatruje podobieństwo do swojej z Bogiem zwady, w sporze Polski z jej oprawcami i przyłącza się do akcji, w której się Polska podniesie, zwycięży i zginie, a potem wroga myślą zabije... (...) Teatr uczynił misję Mefistofela zawiązkiem akcji. Interesując się bardziej biograficznymi i psychologicznymi wątkami utworu, aniżeli bezpośrednio agitacyjnym, publicystycznym efektem, Teatr znalazł - lub sądzi, że znalazł - w wątku lucyferycznym wyjaśnienie proste i przekonywające tylokrotnie dyskutowanych przyczyn załamania się bohatera w scenie zamkowej. Zamierzonym bohaterem trylogii był żołnierz powstania listopadowego, nie zaś indywidualny zamachowiec. Żołnierzy powstania, nie zaś Kordiana, dotyczy cytat z Lambra (mimo wszystko przytoczony na końcu przedstawienia). Zarówno uniesienie dominujące w monologu na Mont Blanc, jak i decyzja w podziemiach katedry, mimo bliskich uczuciom naszym argumentów emocjonalnych, są raczej rezultatem diabelskiego pomieszania kart aniżeli wyrazem ideologii autora. Lot ze szczytów alpejskich do Polski, odrzucenie święconego medalionu w podziemiu i upadek pod brzemieniem winy, wszystko to wydaje się łączyć w logiczną całość pierwszą część biografii faustowskiego bohatera. (...) W ujęciu Teatru Współczesnego wątek ten ostro wyprowadził Jan Englert w rolach Mefistofela, Chmury, Diabła, Doktora, Adiutanta, dając wyraźny, uprzednio zaplanowany akcent w przedstawieniu." Znakomity komentarz - wyjaśnia i właściwie opisuje inscenizację. A interpretacja samego dzieła wydaje się niezwykle interesująca. Kordiana zagrał Wojciech Wysocki, świeży absolwent PWST w Warszawie-i był to jego sceniczny debiut. Erwin Axer w cytowanym wyżej omówieniu przedstawienia tak napisał o grze Wysockiego: "W niektórych spektaklach udawało się debiutującemu odtwórcy Kordiana urzeczywistnić wspólną z reżyserem koncepcję roli, w niektórych zawodziły go niewystarczające jeszcze środki aktorskie i zasób doświadczeń".
BEZ MOTTA
29 listopada 1980 roku, w 150 rocznicę powstania listopadowego, odbywa się premiera Kordiana w Teatrze Powszechnym u Zygmunta Hubnera. Reżyserem jest młody Bohdan Cybulski (chyba pierwsze jego przedstawienie w Warszawie), autorem scenografii Jan Banucha. Bardzo nieudane przedstawienie, pod każdym chyba względem. Nie ma o czym mówić, dlatego nie wymyśliłem żadnego motta... W roli Kordiana wystąpił absolwent krakowskiej PWST, Krzysztof Pieczyński. Oto co o nim napisała Barbara Osterloff w recenzji zamieszczonej w Teatrze (nr 2/1981): "Kordian Pieczyńskiego jest zewnętrznie bardzo nieciekawy, a w wyrazie psychicznym - monotonny i bezbarwny". Ogólna ocena przedstawienia brzmiała u recenzentki następująco:"(...) niespójne i powierzchowne w interpretacji dramatu, choć miejscami efektowne i malownicze". Rok 1987 w Warszawie przynosi aż dwie inscenizacje dzieła Słowackiego, grane - co nie często się zdarza - równocześnie. Reżyserem przedstawienia w Teatrze Polskim jest Jan Englert. Proszę, niech mi wybaczy (ogromnie cenię go jako aktora - powinien, i na pewno mógłby jeszcze, zagrać Kordiana), gdy powiem, iż zrobił spektakl zupełnie bez sensu. Przyznał mi tu rację sam dyrektor Dejmek w naszej rozmowie. Dla porządku dodam, że Kordiana grali dwaj aktorzy, Tomasz Budyta i Jan Frycz. Pamiętam, że widowisko kończyło się tłumną sceną zbiorową (działo się to chyba na placu Marsowym, tak jak scena finałowa u Słowackiego, choć przypominało to miejsce raczej plac Zamkowy), w której wszyscy śpiewali fragment pieśni Nieznajomego spod kolumny Zygmunta. Ostatnie wyśpiewane słowa głosiły: "Lecz się zacznie świt promienie, Trzeba wino w krew przemienić, Przemienione wino pić!..." Co miała znaczyć ta scena i ten śpiew, trudno powiedzieć. Ale rzeczywiście zaczynało świtać, to znaczy horyzont sceniczny rozświetlał się purpurową (krwawą?) poświatą. I zapadała kurtyna.
Drugim, równoczesnym Kordianem roku 1987 jest przedstawienie Bohdana Cybulskiego w kierowanym już wtedy przez niego (i to kierowanym dobrze!) Teatrze Nowym na Puławskiej. Dobrym, nagradzanym zresztą - między innymi na festiwalu klasyki polskiej w Opolu - wykonawcą roli tytułowej jest Adam Bauman. Ale znowu było to przedstawienie nie wiadomo o czym, z pomysłami formalnymi nierównej próby - w sumie trochę lepiej niż w Teatrze Polskim, ale bez sukcesu. Chcę jednak podkreślić, że Adam Bauman był jednym z lepszych Kordianów, jakich widziałem.
No i zrobiło się smutno. Im dalej postępujemy w czasie, tym z inscenizacjami Kordiana gorzej. Zjawisko w stosunku do naszej wielkiej klasyki nieodosobnione. Teatr, przynajmniej w tej dziedzinie, mamy niestety coraz gorszy. Sądzę, że nie ulega to wątpliwości. A najnowszy Kordian warszawski, przedstawienie Macieja Prusa w Teatrze Dramatycznym? Nie jest moim zadaniem omawiać go tu ani recenzować. Jedno muszę powiedzieć: niezależnie od wszystkich swoich wad i mankamentów, przeważnie słabego (oprócz roli, a raczej rozlicznych ról Marka Walczewskiego) aktorstwa, niedopracowań realizacyjnych reżysera - jest to w moim przekonaniu pierwsza, od czasu przedstawienia Axera w Teatrze Współczesnym, godna uwagi, poważna propozycja myślowa w odniesieniu do dzisiejszej próby wystawiania Kordiana.
Skoro jednak zatytułowałem ten artykuł Od Axera do Prusa, to chciałbym zwrócić tylko uwagę (bez specjalnych intencji...) na jedną sprawę. W Teatrze Narodowym w roku 1956 Erwin Axer i Jerzy Kreczmar wystawili Kordiana w całości, nic Słowackiemu nie skreślając. Przedstawienie Macieja Prusa trwa w Teatrze Dramatycznym jedną godzinę i dwadzieścia minut (bez przerwy). Tekst dzieła jest nie tylko okrojony, ale i drobno posiekany, aby można było dowolnie przestawiać i składać poszczególne fragmenty. To "opracowanie dramaturgiczne" zrobił zresztą Prus technicznie prawie genialnie. W tym, co napisałem, nie ma ironii.