Nijakość koszmaru
Przedstawienie nie rozpoczyna się słynną kwestią "Zaprosiłem panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie do nas rewizor!"
Na początku spektaklu Horodniczy zwierza się, że śniły mu się czarne szczury niezwykłych rozmiarów. Scenografia jest umowna i śmietnikowa - scenę okalają stare drewniane słupy elektryczne, wiszą sznury żarówek, po bokach piętrzą się komórki, podesty, szmaty i drabiny, w głębi - metalowa lustrzana ściana zniekształcająca obraz. Od czasu do czasu, poszeptując i posykując, przemykają przez scenę skulone postaci okutane w szmaty. Może więc reżyser chciał stworzyć metaforę świata jako szczurzego śmietnika? A może jako koszmaru Horodniczego? Może chciał; pomysł pojawił się (jak i inne), ale nie został wystarczająco wyraziście przeprowadzony. A nawet jakby porzucony. Postaci w szmatach pozostały natrętną ozdóbką, podobnie jak opuszczane z góry przejrzyste ściany.
Takich niedokończonych tropów i zagadek jest w "Rewizorze" Macieja Sobocińskiego wiele. Nie bardzo wiadomo, kim są Horodniczy i Chlestakow. Tomasz Obara gra drobnego satrapę tak powściągliwie, że szybko staje się nudny i płaski. Snuje się po scenie, wygłaszając beznamiętnie tekst przez zaciśnięte zęby, co zapewne miało dodawać mu skupionej groźby, ale ani on groźny, ani groteskowy, ani po ludzku śmieszny. Nic w nim się nie rozwija, nic go nie zmienia.
Chlestakow (Dariusz Starczewski) też jest zagadkowy, ale zagadki te nie ciekawią, raczej niecierpliwią. Nijakość Chlestakowa nie jest "absolutną pustką", jak chciał Gogol, brakiem osobowości, ale brakiem interpretacji. Jego opowieści o Petersburgu nie mają hipnotycznej siły fantazji mitomana, raczej wywołują zdumienie, że ktokolwiek daje się na nie nabrać. Ani Chlestakow, ani jego otoczenie nie zostało przez reżysera tak przygotowane, żeby ta scena (i inne też) stała się przekonująca.
Aktorsko spektakl jest nijaki: gromada urzędników zagrana jest w tonacji sztampowej, choć przyciszonej groteski, podobnie goście na końcowym balu. Jedynym, który tworzy ciekawszą, żywszą postać, jest Tomasz Kot jako Dobczyński-Bobczyński w jednej osobie (czyli Dobczyński z rozdwojeniem jaźni). Reżyser nie potrafił niczego z aktorów wykrzesać, podobnie jak z efektownej scenografii, która nie spełnia żadnej funkcji poza tłem.
Parę trafnych i zabawnych pomysłów (biurka na kółkach jako pojazdy urzędników, urzędnicy zbiorowo kołyszący Chlestakowa do snu) ugrzęzło w ogólnej nudzie. Coś, co miało być metaforą, nie stało się nią, bo z każdym pomysłem na scenie trzeba coś zrobić, a nie tylko go pokazać. Miał być męczący koszmar, został męczący spektakl.