Artykuły

Maria Seweryn: Serce wyrywa się do teatru

- W teatrze czeka aktorów mozolna praca, trudna, wymagająca pokory, czasem wyciskająca łzy, ciężka robota, która nie przynosi pieniędzy, jest często niewdzięczna i niesprawiedliwa. Ale są takie chwile, kiedy naprawdę ma się wrażenie, że ta praca zmienia świat i ludzi - mówi Maria Seweryn w rozmowie z Dorotą Wyżyńską w Gazecie Wyborczej-Co Jest Grane.

Po dłuższej przerwie, po urlopie macierzyńskim, Maria Seweryn powoli wraca na scenę. Rozpoczęła próby do nowego przedstawienia w Teatrze Stu w Krakowie - zagra Dobrójską w "Ślubach panieńskich". Szykuje się też do premiery sztuki "Casa Valentina" w Och-Teatrze w Warszawie. A w najbliższych dniach możemy zobaczyć ją w plenerowym spektaklu "Lament na placu Konstytucji" [na zdjęciu].

Dorota Wyżyńska: "Lament..." był pierwszym spektaklem Teatru Polonia przygotowanym w plenerze, eksperymentem wymyślonym na kilka wakacyjnych pokazów. A tymczasem grany jest już prawie 10 lat! W tytule jest plac Konstytucji, ale jeździcie z przedstawieniem po całej Polsce, ostatnio byliście w Łodzi. Co - twoim zdaniem - jest jego siłą?

Maria Seweryn: Krzysztof Bizio napisał tę sztukę do teatru, ale moja mama Krystyna Janda, reżyser spektaklu, wpadła na ten wspaniały pomysł, żeby zagrać ją na ulicy, w najbardziej ruchliwym miejscu, w godzinach szczytu, w tłumie. Forma tego przedstawienia jest prościutka. To monologi trzech samotnych kobiet - córki, matki i babci. Bohaterki dochodzą do takiego momentu swojego życia, kiedy mają potrzebę wyjść przed dom i wznieść lament, opowiedzieć o sobie, z bólu i bezradności. Kontekst ulicy, uniwersalizm tej historii, prostota tej inscenizacji, brak scenografii, rekwizytów, powoduje, że zwykły przechodzień może przez chwilę pomyśleć, że to dzieje się naprawdę.

Zdarzały się takie sytuacje? Publiczność włącza się do akcji? Dopowiada?

- Kiedy zaczynam swój monolog i mówię na przykład, że mąż mnie zdradza, nie mam pracy, już kilka razy usłyszałam komentarze - głównie panów, bo może czują się wywołani do tablicy - dość okrutne, na przykład: "no i wcale nie dziwne".

Zagraliśmy "Lament..." ponad 100 razy. Publiczność jest bardzo różna. Przychodzą teatromani, żeby zobaczyć, jak taki tekst zabrzmi w plenerze, na ulicy. Ale przychodzą też ludzie, których po prostu nie stać na teatr, wiedzą, że tu, na placu Konstytucji i pod Och-em, co roku teatr wychodzi do nich, na ulicę, za darmo. Do teatru przychodzą również wariaci, ulica jest pełna wariatów i bezdomnych albo pijaków, którzy dopowiadają, włączają się w spektakl. To jest bardzo żywe przedstawienie!

Mamy też stałych widzów. Od tylu lat gramy na placu Konstytucji i kiedy znowu wchodzimy, widzę znajome twarze, które znam właśnie z "Lamentu". Zawsze tak samo zasłuchane, tak samo czekające na ich ulubione momenty w spektaklu. Piękne są też chwile, kiedy widzę, że do oglądających dołącza przypadkowy przechodzień. Zatrzymuje się... Pamiętasz, kilka lat temu po Warszawie jeździli na rowerach lodziarze? I taki chłopak zatrzymał się przy "Lamencie..." i zasłuchał. A ja patrzyłam na niego i nie mogłam grać, nie mogłam się skupić, bo martwiłam się, że mu się te lody topią!

Albo kiedy widzisz panią w podomce, pewnie z pobliskiej kamienicy, która przyszła o kulach na chwilę posłuchać. Zdarza się, że kobiety w trakcie spektaklu płaczą, tak bardzo płaczą...

Mogę o tym opowiadać bez końca, bo kiedy gra Ola Sarzyńska, Małgosia Zawadzka albo Basia Wrzesińska, obserwuję publiczność. Uwielbiam to.

Eksperymenty to twoja specjalność. Cofnijmy się do 1999 roku i do spektaklu - jednego z tych przełomowych, które naraziły się prawicowym publicystom i zostały uznane za "obrazoburcze" - "Shopping and Fucking" według sztuki Marka Ravenhilla. Na scenie spotkali się młodzi, nieznani jeszcze aktorzy: Robert Więckiewicz, Arkadiusz Jakubik, Rafał Mohr... A kim była jedyna w tym gronie dziewczyna? Bardzo różniła się od Marii Seweryn, którą teraz znamy z Teatru Polonia i Och-u?

- Była młodsza, mniej świadoma i chyba przez to odważniejsza. Kiedy rzucała się w coś, to na 150 procent. Tak samo weszła w "Shopping and Fucking". Mam nadzieję, że trochę tej odwagi w niej jeszcze zostało.

Miałam potrzebę buntu i potrzebę próbowania różnych gatunków. Nagle zdałam sobie sprawę, że będąc na etacie w teatrze, nie mogę robić tego, co mnie naprawdę interesuje. A to, że trafiłam akurat do "Shopping and Fucking", najbardziej kontrowersyjnego przedstawienia tamtych czasów, to był przypadek. Wiedziałam, że posuwamy się daleko, przekraczamy granice, ale nie wiedziałam, że zostanie to odczytane jako prowokacja. Odczytałam ten tekst inaczej, widziałam w nim historię o miłości, zagubieniu, samotności, brutalności naszych czasów.

Nie mniej odważna była twoja rola w "Miss HIV" - przedstawieniu, które pokazywaliście w niezapomnianym warszawskim klubie Le Madame, tuż przed jego zamknięciem w 2005 roku. Jak wspominasz atmosferę tamtego miejsca?

- Pamiętam, jak trzeba było zrobić próbę generalną w Le Madame. Piątek wieczór, pełny klub, a my nagle, o godz. 23., oświadczamy ludziom, że zrobimy próbę z ich udziałem. Reakcje tych przypadkowych widzów, którzy przyszli ze znajomymi do klubu i nie spodziewali się nie dość, że spektaklu, to jeszcze takiej petardy! I nasz szok, że to ma aż taką siłę! Nigdy później oczywiście nie przeżyłam czegoś takiego w teatrze. To jest ta przyjemność wchodzenia z teatrem w miejsca nowe, nieteatralne czy też na ulicę -jak w przypadku "Lamentu...". Jak wychodzenie ze strefy komfortu. Zawsze jest trudno, ciężko, ale jest rozwój, odrodzenie. W takim Le Madame to bym sobie jeszcze zagrała!

Zawsze byłaś też aktorką podróżującą, która była gotowa zagrać "Pannę Julię" w Rzeszowie albo zaszyć się na sezon lub dwa w teatrze w Szczecinie u Anny Augustynowicz. Co dały ci te podróże?

- Poznałam dużo zespołów teatralnych, różnie funkcjonujące sceny i to mi później bardzo pomogło w pracy w Och-Teatrze. Zobaczyłam różne typy teatrów, poznałam je od środka. Zobaczyłam teatr prowadzony przez Annę Augustynowicz w Szczecinie - absolutny fenomen, w którym panuje świetna atmosfera, aktorzy czują, że się rozwijają. Zobaczyłam teatr w Bielsku-Białej, który za dyrekcji Tomka Dutkiewicza robił aż 10 premier rocznie! Można. Ale widziałam też smutne miejsca teatralne. Pamiętam, jak z Piotrkiem Łazarkiewiczem w pewnym teatrze w Polsce nie mogliśmy z komputerów dostać się do strony internetowej "Gazety Wyborczej". Okazało się, że tamtejszy dyrektor kazał zablokować dostęp, aby nie można było przeczytać niepochlebnych recenzji. Było tam nieprzyjemnie. Cenzura, zastraszenie i przez to kompletny brak siły twórczej.

Przede wszystkim w teatrach w Polsce mogłam zagrać role, których nie dostałabym pewnie w Warszawie. Kto by mi wtedy zaproponował "Pannę Julię"? Te lata alternatywy, piwnic, produkcji niezależnych to dla mnie czas nauki i coraz większej miłości do teatru. Wszyscy pukali się w głowę, co ja robię. "Panna Julia" w Rzeszowie, próby w Szczecinie? Po co ci to? A ja właśnie wtedy zebrałam największy bagaż doświadczeń.

Rozmawiamy o eksperymentach teatralnych, ale grasz też w hitach. "Mayday" w Och-Teatrze bije rekordy popularności. Ostatnio odbył się 250. jubileuszowy spektakl. Pokochałaś farsy? Pamiętam, jak przed premierą w 2012 roku obawiałaś się, czy umiesz rozśmieszyć widzów?

- Tak, wydawało mi się to kosmiczne, niemożliwe, żebym się odnalazła w tym gatunku. A pokochałam, tęsknię za "Mayday". Lubię bardzo grać w farsie. Oczywiście dlatego, że jest dobrze wyreżyserowana. Spełnia podstawowe zasady farsy: szalony rytm, grana jest ze śmiertelną powagą przez moich wspaniałych kolegów aktorów, z wdziękiem, lekkością i absolutnym poczuciem humoru na swój temat.

A te salwy śmiechu, które wybuchają co chwila, dają aktorowi siłę? Są przyjemne?

- Ogromnie, a w Och-Teatrze, w którym widownia jest po dwóch stronach sceny, masz te salwy z dwóch stron. Udział w farsie to wielka nauka warsztatu. I przyjemność, bo dajesz ludziom zapomnienie, luz, śmiech, radość. To dobrze robi. Mnie też.

Potrzebna ci była chwila oddechu, przerwa w graniu? Co znaczy dla aktorki urlop macierzyński?

- Już powolutku wychodzę z niego. Ale chwila oddechu była potrzebna, na złapanie dystansu, na przemyślenie wszystkich spraw. Na pewno. Widzę, że za tym zakrętem, na którym teraz jestem, coś tam jest...

I co jest?

- Maciek Kowalewski, autor "Miss HIV", zaproponował mi rolę w niezwykłej sztuce "Casa Valentina". To bardzo poruszający tekst, świetny moment na zrobienie tego przedstawienia, bo rzecz o odmienności, o tolerancji, o walce o wolność w wyrażaniu siebie. Bardzo się z tej roli cieszę. Premiera w lutym 2018 roku w Och-Teatrze. A wcześniej, bo już we wrześniu, premiera "Ślubów panieńskich" w Teatrze Stu w Krakowie.

Jak powiedziałaś, że będziesz grała w "Ślubach panieńskich" Fredry, to w pierwszej chwili chciałam zapytać kogo?

- Anielę czy Klarę? No, już nie. Dobrójską! Ciocię! Pytano mnie już, czy nie jestem za młoda na Dobrójską? Nie! Przecież moja córka Lena jest w wieku Anieli i Klary. Wszystko się zgadza. Zwykle grały tę rolę starsze aktorki. Pojechałam na tydzień prób do Krakowa i już trochę wiem, w co się bawimy. Jesteśmy nieco młodsi niż zwykle obsadza się te role, więc historia robi się o czymś innym, a w każdym razie nie jest oczywista. Wielka to przyjemność czytania "Ślubów..." po swojemu...

To nie będzie ciocia, co dyszy, nie nadąża - jak sugerował Fredro, ale jest jeszcze w pełni życia - Dobrójską i Radost nie mniej pragnący miłości od młodych!

A co ciocia Dobrójską powiedziałaby dziś Anieli i Klarze? Co aktorka grająca Dobrójską powie dziś młodym aktorom?

- Nie wiem. Ludzie, którzy zdają do szkół teatralnych, a potem uczą się w nich, coraz rzadziej zainteresowani są teatrem. Coś się przestawiło w myśleniu na temat uprawiania tego zawodu. Ostatnio ktoś mi opowiadał, że młodemu chłopakowi, który świetnie śpiewa, radzono: "musisz znaleźć dobrego tekściarza, dobrego kompozytora". A on na to: "nie - ja muszę znaleźć dobrego menedżera!". Nieważne co - ważne, żeby było dobrze wypromowane!

Rozumiem to, ale nie zmienię się. Dla mnie było i jest najważniejsze, żeby grać w teatrze, w ciekawych, nieoczywistych spektaklach, najlepiej, jak umiem. A młodym - oczywiście nie wszystkim, bo widzę, że niektórym też serce wyrywa się do teatru, ale w większości - chodzi o popularność, sławę i pieniądze!

Co mogę im powiedzieć? Że w teatrze czeka ich mozolna praca, trudna, wymagająca pokory, czasem wyciskająca łzy, ciężka robota, która nie przynosi pieniędzy, jest często niewdzięczna i niesprawiedliwa. Ale są takie chwile, kiedy naprawdę ma się wrażenie, że ta praca zmienia świat i ludzi, daje radość, ukojenie. Teatr jest schronieniem, miejscem ważnych rozmów, poszukiwań... Życie to nie teatr, ale nie znam lepszego miejsca na rozmowę o życiu i człowieku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji