Artykuły

Całe ludzie życie w dziesięciu odsłonach, jak puzzle wysypane z pudełka na podłogę

"Mary Page Marlowe" Tracy'ego Lettsa w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Na znanym obrazie Hansa Baldunga Griena, XVI-wiecznego malarza, życie kobiety zostało podzielone na siedem rozdziałów. Na innym jego obrazie całe ludzkie życie ma - tak jak i np. u współczesnego Klimta - trzy etapy. O ilu etapach ludzkiego życia opowiada sztuka "Mary Page Marlow", która w miniony piątek miała swoją prapremierę na Dużej Scenie Teatru Wybrzeże? Wliczając w to paromiesięczne niemowlęctwo, okrągłą dziesiątkę. Trudno jednak mówić o jakichś "etapach", gdyż epizody z całego życia tytułowej bohaterki następują po sobie bez ładu i składu. Bo też ludzkie życie według autora tej sztuki, Tracy'ego Lettsa, amerykańskiego dramaturga, laureata nagrody Pulitzera, biegnie bez żadnego zaplanowanego porządku.

Wszystkie te "etapy" życia Mary Page Marlow widzimy w jednym obrazie na samym początku przedstawienia. Ten sam obraz, w skali 1:1, powtórzy się potem na koniec spektaklu: aktorki grające Mary Page - od nastoletniego wieku po lat 69 - wychodzą na scenę i zastygają przed nami w rozmaitych pozach. W tej pierwszej scenie po chwili układanka rozsypuje się, jak pudełko puzzli na podłodze, a może raczej jak bierki w innej grze, po to żeby już nigdy, aż do samego końca, nie złożyć się w żadną całość.

Rolę Mary Page odtwarza, siłą rzeczy, wiele aktorek, od grającej nastoletnią Mary (cokolwiek nadekspresyjną) Magdalenę Gorzelańczyk po Mary Page siedemdziesięcioletnią, pensjonariuszkę szpitala, świadomą zbliżającej się śmierci. Tę rolę, najtrudniejszą w całym tym pasjansie, reżyser Adam Orzechowski powierzył Marzenie Nieczui Urbańskiej. Rola jest najtrudniejsza, bo praktycznie niema: Nieczuja Urbańska raz tylko w dialogu z pielęgniarką pozwala nam zrozumieć, kim tu jest. Poza tym przygląda się jedynie temu, co rozgrywa się na jej oczach na scenie. Przygląda na ogół z wyrozumiałością, ale także z potępieniem, a czasem zdziwieniem - choć to przecież jej własne życie. Wszystko to Nieczuja Urbańska musiała odegrać spojrzeniem, uniesieniem brwi, opuszczeniem głowy. Nie jest to prostym zadaniem dla widza, śledzić równocześnie grę innych aktorów i niemą grę Nieczui Urbańskiej, ale dopiero ta podwójna uwaga pozwala w pełni poczuć smak tego spektaklu.

To smak bardzo, bardzo cierpkiego wytrawnego wina. Udał się ten spektakl (jeśli nie liczyć dwóch czy trzech chybionych scen) Orzechowskiemu jak rzadko który. Jako reżyser miał on zawsze predylekcję do takiego właśnie zniuansowanego psychologizowania i do cieniowania relacji, jakie wypełnia całe to przedstawienie. Dlatego pewnie znalazł wspólny język z Lettsem (i odpowiedzialnym za dramaturgię Radosławem Paczochą).

Zdawałoby się, że sztuka Lettsa zmierza do dość banalnej w gruncie rzeczy konstatacji: dopiero pod sam koniec własnego życia zdobywamy wreszcie zdolność zrozumienia go. Ale czy na pewno? Gdy Nieczuja Urbańska deklaruje, że lubiła być matką, a my przecież wiemy, że jej macierzyństwo było jedną wielką katastrofą, zaczynamy sądzić, że do samego końca Mary Page nie wiedziała, kim tak naprawdę jest - tak jak nie wiedziała tego w kluczowym, odegranym przez Katarzynę Kaźmierczak monologu u terapeutki. Nie wiemy, kim jesteśmy, nie rozumiemy kształtu naszego życia ani nad nim nie panujemy, wiemy tylko, że ten dramat bez dramatu ma zawsze wiadomy koniec. Pewnie to też nic nowego, ale reżyser, autor muzyki Marcin Nenko oraz wyrównany aktorsko zespół przypominają nam o tym w mocnym, dobrze zestrojonym w każdym elemencie (poza tymi dwoma czy trzema scenami...) przedstawieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji