Artykuły

Britcom po polsku

"Allo! Allo!" w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Krzysztof Karwat w Śląsku.

Kiedy usłyszałem, że Robert Talarczyk, nowy dyrektor bielskiego teatru, chce przenieść na scenę historię znaną w całej Europie z brytyjskiego serialu komediowego "Allo! Allo!", pomyślałem, że to nie może się udać. Nie wiedziałem wówczas, że istnieje gotowy materiał literacki, który z 85 telewizyjnych odcinków wydłubuje jedną całość, w sam raz na mniej więcej dwugodzinne widowisko. Dodajmy od razu: całość zborną, rewelacyjnie napisaną, skrojoną z najwyższą rzemieślniczą sprawnością.

Ale i tak czułem, że wiąże się z tym pomysłem duże ryzyko. No, bo co mógł zrobić reżyser? Wybrać tak swoich aktorów, tak ich ucharakteryzować i tak poprowadzić, by bardziej niż bardzo przypominali brytyjskich aktorów? Wiernie, aż do bólu, skopiować na scenie postacie znane milionom widzów?

Tak, tyle mógł zrobić. Chyba tylko tyle. I tak właśnie postąpił Talarczyk, osiągając na scenie - podkreślmy - zadziwiające podobieństwo do filmowego pierwowzoru. W bielskim przedstawieniu wszystko jest "takie samo" jak w telewizorze (no, może tylko scenografia z oczywistych powodów musiała być inna, ale tutaj też jest dobra, wielofunkcyjna, choć skromna; udane są kostiumy, świetnie też sprawdza się w tym spektaklu oprawa muzyczna - nie mamy wątpliwości, że jesteśmy w okupowanej, ale i frywolnej Francji).

Duża sztuka. Talarczyk osiągnął tempo akcji wcale nie słabsze niż Brytyjczycy w tym jakże zwariowanym i pędzącym niczym najszybszy ekspres serialu. Posklejał kolejne scenki nadzwyczaj sprawnie. I pomysłowo. Nie widać żadnych szwów. Epizod goni epizod, gag popychany jest gagiem. Nie ma chwili próżni. Aktorzy - zwłaszcza Kazimierz Czapla jako Rene, a na nim wspiera się cała konstrukcja spektaklu -nie dostają sekundy wytchnienia. A starają się bardzo. Wiedzą, że to nie klasyczna farsa, lecz britcom - tutaj akurat przeniesiony do teatru. Nie chcą być gorsi od swych brytyjskich kolegów. No, ale - przecież - są! I to jest pierwszy zasadniczy problem tego spektaklu. Aktorzy stworzyli postacie "identyczne", a jednak o ileś tam klas gorzej zagrane. Bo nie umieli? Bo okazali się za mało utalentowani? Więc to ich wina? Niezupełnie. Tego po prostu - twierdzę - nikomu i nigdzie w teatrze nie uda się zagrać lepiej niż zrobili to ci, których zaangażowano do telewizyjnego "Allo! Allo!" Innymi słowy - ten spektakl nie mógł się udać, bo akurat w tym przypadku każdy teatralny widz siada na widowni i musi porównywać. I chce się śmiać, ba!, chce rechotać! Zresztą zgodnie z życzeniem i założeniem Talarczyka.

Zrazu zatem widz jest wielce życzliwy. Każdą kolejną postać pojawiającą się na scenie wita śmiechem, czasem nawet oklaskami. Ale potem milknie. "Ach, to ta głupia żona Rene, Edith" - zdaje się myśleć (tutaj gra ją Jadwiga Grygierczyk). "Jaka podobna, jaka zabawna, jakie to śmieszne, że nie dostrzega, że jej mąż flirtuje z kelnerkami" (Karolina Czapla to Mimi, Edyta Duda-Olechowska to Yvette). "A to jest ten sztywniak, gestapowiec Flick" i (Grzegorz Sikora). "O, i jego niewyżyta seksualnie Helga" (Anna Guzik). "Jaki pyszałkowaty jest ten włoski generał, jak w telewizorze, jaki podobny" (Adam Myrczek). ""Ta ciągle przebierająca się Michelle też jest zabawna" (Grażyna Bułka). "Podobnie jak spadający, nie wiadomo -skąd, Leclerc" (Cezariusz Chrapkiewicz). "Ależ ten policjant śmiesznie kaleczy język!" (Rafał Rawicki). "Pułkownikowi ciągle spada z głowy tupecik, o, za chwilę znowu mu spadnie" (Tomasz Lorek). "Generał Schmelling to rzeczywiście prawdziwy kretyn, można pęknąć" (Artur Pierściński). "A Gruber to taki śmieszny pedałek, który znowu nic nie kapuje" (Kuba Abrahamowicz). Itp. Itd.

Takimi - mniej więcej - tropami krążą myśli widzów. Krążą i uderzają w próżnię. Nad spektaklem bowiem ciąży problem drugi, i najważniejszy. Publiczność się nie śmieje. A nie ma tutaj też, rzecz jasna, owego przyklejonego, telewizyjnego rechotu dobywającego się z "offu". W ogóle nikt się nie śmieje. No, czasami... I to jest klęska. Dowcip językowy niemal zupełnie się rozpłynął. Niby go łapiemy, ale nikomu głośno śmiać się nie chce. Zwłaszcza w pierwszej części. Ratuje rzecz - dowcip sytuacyjny. Ale rzadko. W pierwszej części - prawdziwie śmieszna jest tylko scenka z papugą. I to nie cała.

W drugiej jest już znacznie lepiej. Bo tutaj mniej telewizyjnych kalek, więcej - prawdziwego teatru. Najwięcej - w scenie, gdy Włoch Alberto flirtuje z kostyczną Helgą. Kapitalnie wypalił pomysł, by oboje nagle zaczęli przeżywać oglądany film, wzdychać, wzruszać się, popadać w panikę.

Dziwna sprawa z tym spektaklem. Talarczyk-dyrektor odniósł sukces. Skutecznie zapędził publiczność do swego teatru. A o to przecież zawsze chodzi. Na frekwencję na pewno długo nie będzie musiał narzekać. Jako reżyser też odniósł sukces, bo świetnie zrobił rzecz, która musiała się nie udać. No, i nie udała się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji