Świat teatru-nowy Dwadzieścia lat później
Jakieś ćwierć wieku temu, szef studenckiego teatru "Kalambur", Boguś Litwiniec, zaczął organizować wspaniałe festiwale. Spraszał do Wrocławia różne szalone zespoły awangardowe i pod hasłem teatru otwartego pokazywał cuda-niewidy ku uciesze całej Polski. Zjeżdżała wówczas na nasze podwórko światowa kontrkultura od Bread and Puppet Theatre, Open i Living Theatre z USA poczynając, poprzez europejskie Odin Theatret, Weifare State. La Cuadra, Divadlo na Provazku. La Compania deli Collectivo. argentyńską Communa Baires, aż po japońskie Waseda-sho-gekijo i wiele innych, których już wyliczyć nie potrafię.
Przywożono nieprawdopodobne spektakle wstrząsające i zwariowane, rażące mądrością i paraliżujące bzdurą, tragiczne i błazeńskie,i wyuzdane i moralizatorskie, zrodzone z protestu przeciw wojnie, bombie A, napalmowi w Wietnamie, rasizmowi, nędzy, przemocy, załganej moralności i strupieszałej estetyce tradycyjnych teatrów. W sumie był to świat oglądany przez otwór sceniczny. Mimo że większość spektakli nie potrzebowała żadnej sceny i żadnych dekoracji. Wystarczał człowiek. Widownia, zwłaszcza młoda, szalała z uwielbienia i odwagi dla nieposkromionych artystów, rozpętanej wyobraźni i odwagi głoszonych przekonań. Potem w Wietnamie wypalił się napalm, a z nim hippisowska awangarda. Zwiędły dzieci-kwiaty, kontestatorzy założyli rodziny, firmy i konta bankowe. Skończył się teatr otwarty i festiwal wrocławski. Minęły lata...
Każdy, kto chciałby zobaczyć blady cień tamtego teatru sprzed ćwierci wieku, winien wybrać się na przedstawienie Adama Sroki (wg A. Rimbauda) pt. "Sezon w piekle" grane w sali im. H. Mikołajskiej Teatru Dramatycznego. Różni je od niegdysiejszych pierwowzorów to samo, co prawdziwych hippisów od ich etatowych falsyfikatów.
Niewielka przestrzeń na I piętrze została ciasno zabudowana dekoracjami (projekt Elżbiety Samek) przypominającymi nieco stragany z pl. Defilad. Wśród tego labiryntu przeciska się grupka widzów (do 30 osób). W głębokich ciemnościach przewodzi im Mariusz Bonaszewski, który raz po raz deklamuje fragmenty z Rimbauda. Wprawdzie tekst jest luźno związany z tym, co jest rozgrywane symultanicznie wokoło (a więc scenami szaleństwa, operacją chirurgiczną, namiętnymi pieszczotami dwu sympatycznych panienek, wirującą karuzelą z monstrualnym fallusem, hiperpajacami na sznurkach, rozczochraną wróżką etc, etc), ale nie przeszkadza to nikomu, bo i tak czegokolwiek zrozumieć niepodobna. Raz po raz, by wyczerpać wszystkie chwyty onegdajszej awangardy, Przewodnik próbuje któregoś z widzów wciągnąć do akcji, co jednak nie budzi zbytniego entuzjazmu. Wszystko jest dokładnie wysterylizowane z sensu, logiki i siły nośnej autentycznego zaangażowania. Takiego jakie kiedyś towarzyszyło teatrowi otwartemu. Było i minęło. Po dwudziestu latach za późno na odbudowę, można najwyżej sklecić makietę.