Artykuły

Wrocław. Mariusz Szczygieł na Miesiącu Spotkań Autorskich

O zwolnieniach w Elwro i pasażerach z dzierżoniowskiej Diory, którzy uprowadzili samolot, żeby uciec z Polski do Niemiec opowiadał na spotkaniu w ramach Miesiąca Spotkań Autorskich Mariusz Szczygieł.

O swojej najnowszej książce, "Projekt: prawda", wyjątkowej także przez formalne założenie (oprócz autorskich opowieści zawiera także powieść Stanisława Stanucha "Portret z pamięci"), reporter mówi:

- Zobaczyłem na nowojorskim Broadwayu budynek, który do czwartego piętra był utrzymany w stylu art deco, a potem zaczynał się nowoczesny wieżowiec. Chciałem napisać coś podobnego. W tej książce jestem bardziej refleksyjny niż dotychczas. A ponieważ uznałem, że nie umiem napisać o niektórych stanach emocjonalnych tak, jak bym chciał, sięgnąłem po powieść Stanisława Stanucha z 1959 roku. Tam też znalazłem zdanie, które mnie pchnęło do całego projektu - że każdy człowiek powinien znaleźć swoją prawdę w życiu. Dotarło do mnie, kiedy leżałem na kanapie i nie mogłem się zebrać. Pomyślałem, że mu się zrewanżuję, robiąc taki pośmiertny prezent. Opowiadam o tym w pierwszej części, która jest o gościu, który znalazł się w życiowej dupie i ma przed sobą dwie drogi: może zrobić rzecz straszną jak bohater Stanucha, albo odejść od destrukcji i zająć się budowaniem, kontaktem z ludźmi, rozmową, relacjami międzyludzkimi.

Szczygieł obiecał, że prawdy będzie zbierał jeszcze przez 34 lata, do końca życia - odkąd wziął udział w pewnej internetowej ankiecie, zna dokładną datę swojej śmierci.

- Musiałem odpowiedzieć na pytania, jakimi liniami lotniczymi latam, czy palę, czy piję, na jakie choroby cierpię lub cierpiałem. Trwało to wszystko 45 minut, na koniec pojawiła się informacja, że jeśli chcę poznać datę mojej śmierci, muszę wysłać SMS-a za 30 złotych. Nie wiem, jak państwo, ale ja nie byłbym w stanie się wycofać w takim momencie. Odpowiedź była bardzo konkretna: 18 stycznia 2051. I tego się trzymam.

Autor "Projektu: prawda" opowiadał też o swoich poprzednich książkach. A także o samym procesie twórczym, wspomaganym czerwonym winem i lekturą Kurta Vonneguta.

- Żadnego z tych elementów nie muszę nadużywać - zastrzegał. - Już trzeci, czwarty łyk czerwonego wina sprawia, że mój mózg pracuje idealnie, wystarczy też, że dotknę Vonneguta, a już piszę lepiej. Niedawno miałem napisać felieton o grobie Oscara Wilde'a. Przez trzy dni miałem jedynie pierwsze zdanie, zupełnie idiotyczne zresztą: "Kolega poprosił mnie, żebym na cmentarzu Pere-Lachaise sfotografował grób Oscara Wilde'a". Odwlekałem moment rozpoczęcia pracy, jak długo mogłem, aż wreszcie nie było wyjścia: otworzyłem butelkę, między trzecim a czwartym łykiem złapałem książkę Kurta Vonneguta. I od razu mi się wyświetlił nowy, lepszy początek: "Grób, do którego doszedłem, nie pozwolił mi się dotknąć".

Pierwsza z książek Szczygła, "Niedziela, która zdarzyła się w środę" ma wrocławski tytuł. - Pochodzi z reportażu, w którym opowiadam o byłych pracownikach Elwro, którzy na początku lat 90. zgodzili się odejść z pracy, skuszeni wypłatą wielokrotności pensji - opowiada autor. - Jedna z rodzin, które wówczas odwiedziłem, była np. z tej okazji pierwszy raz w McDonald's. Ale obiecała też sobie, że w niedzielę pójdzie do prawdziwej pizzerii. Ale ponieważ przyjechałem do nich w środę, uznali, że wizyta reportera jest wystarczająco wyjątkowym wydarzeniem, żeby tę niedzielę przełożyć na środę. Byliśmy w Panu Smaku, córka tych państwa zamówiła pizzę ze słonecznikiem kalifornijskim. Była zdziwiona i rozczarowana, bo myślała, że będzie gigantyczny, a był całkiem zwykły. Pomyślałem, że ta sytuacja jest metaforą wczesnych lat 90. - oto przytrafiła się nam niedziela, czyli wolność, wypadła akurat w środę i zupełnie nie wiadomo, co z nią zrobić.

- Ta książka była próbą ocalania drobiazgów, związanych z tym szczególnym czasem. Kiedy się ukazała, nie byłem popularnym, modnym autorem. Pamiętam, że zadzwonili do mnie z drukarni, bo wydawca nie odebrał nakładu, nie ma z nim kontaktu i wyjechał prawdopodobnie do Hiszpanii. Zabrałem książki i sam zająłem się sprzedażą. Kolejne wydanie, które ukazało się niedawno, cieszy się zdecydowanie większym powodzeniem - zwłaszcza u młodzieży urodzonej pod koniec lat 80., która traktuje ten zbiór jako opowieść o swoim dzieciństwie.

O pomyśle "Gottland", który ma być wkrótce przetłumaczony na język chiński, znalezionym w praskim Teatrze Komedia z kawiarnią Tragedia w środku, opowiadał tak:

- Wybrałem się tam na "Przemianę" Kafki, a potem przeczytałem w recenzji tego spektaklu, że problemem bohatera nie jest to, że zamienił się w robaka, ale jak w takim stanie dojedzie do pracy. W tym momencie moje czeskie teksty ułożyły się w całość - zobaczyłem w nich opowieść o tym, że ktoś lub coś zamienia ludzi w robaki i jak oni sobie z tym radzą.

O sobie mówił: - Jestem szczególarzem, mam łatwość pisania, ale i nadzieję, że pod tą lekkością coś jest - niby jemy bitą śmietanę, a tak naprawdę to schabowy. Zaczynamy przyjemną, lekką rozmowę, która okazuje się być w istocie zwierzeniem z najintymniejszych spraw życia. Moje pisanie to efekt cechy charakteru - często jak gdzieś wyjedziemy i widzimy coś ładnego, od razu to fotografujemy i wysyłamy Kazikowi czy Marysi, którzy może wcale nie chcą tego oglądać, bo najnudniejsze na świecie są zdjęcia z cudzych wakacji. To jest właśnie cecha reportera - nie mogę wytrzymać, muszę się dzielić tym, co usłyszałem. Jak usłyszę dobrą anegdotę, potrafię ludzi w w sklepie zaczepiać i im opowiadać.

Opowiadał też o swojej kolejnej książce - ma opowiadać o locie 756 z kwietnia 1982 roku, kiedy to pracownicy dzierżoniowskiej Diory wraz z rodzinami mieli polecieć na wycieczkę do Warszawy, a ostatecznie porwali samolot i wylądowali na berlińskim Tempelhof.

Zachwycał się też dwoma wrocławskimi spektaklami, które powstały na podstawie jego tekstów z książki "Gottland".

- "Pomnik" we Wrocławskim Teatrze Lalek zaskoczył mnie bardzo fantastyczną formą. A "Cesky diplom", dyplomowe przedstawienie studentów PWST to prawdziwa rewelacja. Mam nadzieję, że uda się je pokazać w warszawskim Teatrze Studio. Twórcy wzięli tu wątki z moich książek, pomieszali je, a ja nie mam nic przeciwko temu. Dla ludzi teatru i filmowców najlepszy autor to autor martwy, więc staram się zachowywać, jakbym był martwy.

Czytelnicy chcieli wiedzieć, dlaczego Polska nie jest Czechami. - Polityka jest tak samo beznadziejna - studził ich zachwyty nad krajem naszych sąsiadów Szczygieł. - Owszem, różnimy się pod wieloma względami, nigdy np. nie zrozumiem, dlaczego na czeskim plakacie do "Miłości blondynki" Milosza Formana jest napisane "komedia", a na polskim "dramat psychologiczny". Inaczej widzimy świat, ale to się zmienia - Warszawa już tak nie ściska za gardło jak dawniej. Polacy dużo podróżują i widzą, że inne narody starają się zachować równowagę między pracą a życiem prywatnym.

- I mam nadzieję, że to także się zmieni - dla Czecha czas od poniedziałku do piątku to poczekalnia przed życiem, które zaczyna się w weekend, na chacie albo na chałupie, którą każdy gdzieś ma - na wsi, w górach. Czesi ten zdrowy życiowy balans mają we krwi, nie czekają na raj, ale próbują wyssać z życia przyjemność tu i teraz. Ale i Polska robi pod tym względem postępy.

Żegnając się z czytelnikami, Szczygieł obiecał, że w październiku wróci do Wrocławia, tym razem w towarzystwie zespołu Res Factum, który będzie muzycznie interpretował czytane przez niego teksty z "Projektu: Prawda".

Miesiąc Spotkań Autorskich potrwa do 1 sierpnia - codziennie o 19 w Mediatece lub klubie Proza zaplanowano spotkanie z pisarzem z Polski, Ukrainy, Czech lub Słowacji, a o 20.30 z Gruzji, która jest gościem specjalnym tegorocznej edycji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji