Artykuły

Beethoven, jeżeli nie taki, to jaki?

NA pytanie to, zalatujące stylem tematów maturalnych, odpowiedź jest jedna: wielki, jeżeli nie jako kompozytor jedynej swej opery, to jako twórca symfonii, sonat, kwartetów i innych form instrumentalnych.

A właśnie Robert Satanowski z budzącą respekt stanowczością powraca do Beethovenowskiego "Fidelia" we wszystkich bodaj teatrach, w których dyrektorował (pamiętne wykonanie estradowe w Operze Poznańskiej). Teraz podjął w pewnym stopniu ryzykowny wysiłek wystawienia "Fidelia" na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie.

Dlaczego ryzykowny? Bo "Fidelio" od swego prawykonania w 1805 roku, a więc przez - bagatela! - 180 lat, padał często ofiarą nie tyle wypowiadanych, ile za innnymi powtarzanych niepochlebnych opinii. Łatwiej jest - po części słusznie, wytykać Beethovenowi brak zmysłu teatralnego, brak nerwu scenicznego, statyczność akcji, pomieszanie wzniosłości z niefrasobliwością śpiewogry. Już znacznie trudniej dostrzegać w tej - można by rzec - najeżonej pięknościami muzyce jej dramatyzm symfoniczny czy przepojenie całości ideą walki o wolność. (Nie bez powodu w potężnym finale opery słyszy się wyraźnie powiązania z finałem IX Symfonii).

WYMOWNY przykład to sławny kwartet z pierwszego aktu: mistrzostwo i piękno posunięte do ostatecznych granic. A przecież w czterech odmiennych z założenia uczuciowo i wyrazowo partiach czterej wykonawcy wstępują według reguły kanonu (Bracie Janie) z... tą samą melodią. Pierwszy akt, przytłumiony nie tyle wpływem, ile odblaskiem arcydzieł Mozarta, sprowadzających się do następstwa "numerów" muzycznych, może - dzisiaj zwłaszcza - nużyć. Ale już dramatyczny zryw wolnościowy Florestana, skutego kajdanami w więziennym lochu, otwierający akt drugi, burzy wszystkie wątpliwości jakie mógł nasuwać akt pierwszy: w tej muzyce i śpiew, i partia orkiestry - to już najprawdziwszy Beethoven. A jakie tu możliwości dla popisu wokalnego, po pokonaniu typowo Beethovenowska specyfika - olbrzymich trudności technicznych. Sprostał im i osiągnął pełnię efektu Roman Węgrzyn, prawda że walnie dopomógł mu w tym... sam Beethoven w wielkiej, ponad kwadrans trwającej arii, w pełni prawdziwy i wspaniały.

TAKIE wielkie chwile miała i Barbara Zagórzanka w partii tytułowej, której arie zwłaszcza zachwycały wręcz koncertową doskonałością. Inni wykonawcy, nieco mniej szczodrze wyposażeni przez mistrza: Zdzisława Donat, Wiesław Bednarek, Dariusz Walendowski, Mieczysław Milun (gościnnie występujący bas Opery Wrocławskiej), Ryszard Cieśla, aktorsko i wokalnie współdecydowali o świetności przedstawienia. I wreszcie chór, z którego Bogdan Gola może być dumny, dosłownie zapełniający scenę, podnosił patos całości. To samo powiedzieć można o inscenizacji i reżyserii Marka Grzesińskiego, niepotrzebnie sumitującego się w treści, ostatnio jak zawsze doskonale zredagowanego programu. Podobnie też scenografia Barbary Kędzierskiej przekonywała i budziła uznanie.

Na wstępie zagrano najokazalszą z czterech do "Fidelia" skomponowanych uwertur Beethovena, arcysławną i arcytrudną trzecią", Leonorę (bo taki był pierwszy tytuł opery). Zagrana z werwą brzmiałaby jeszcze lepiej, gdyby smyczki mniej miały trudności w forte, a dęte drewniane w piano. To tylko uwaga uboczna, bo całości "Fidelia", wystawionego w Warszawie po ponad półwiekowej przerwie, można dyr. Satanowskiemu szczerze pogratulować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji