Artykuły

Szarpanie intymności

"Rewolta" Alice Birch w reż. Filipa Gieldona w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Maja Ignasiak.

Kiedyś publiczne dotykanie delikatnych obszarów ludzkiej psychiki, zwłaszcza związanej z seksualnością, nie było dobrze traktowane. Jeśli zdarzało się w teatrze, spotykało się z oburzeniem, a w najlepszym razie z niesmakiem. Entuzjaści tego rodzaju sztuki uchodzili za skrajnych ekscentryków. Dziś, gdy pojęcie "tabu" zaliczyć trzeba do archaizmów, a przemoc i inne dewiacje wyglądają ze stron nie tylko tabloidów, lecz także literatury fachowej, sztuka na te tematy skandalu nie wywoła. Dziś, gdy wnikanie w bolesne, najintymniejsze przeżycia stało się istotną częścią wielu terapii, sztuka taka może najwyżej dać impuls do podjęcia ich przez widzów, dostrzegających w niej własne problemy. Szczególnie, gdy jest to sztuka bardzo dobrze napisana i przetłumaczona. A "Rewolta" Alice Birch jest.

O tym, że o seksie rozmawiać nie umiemy, sami wiemy doskonale. Nie trzeba do tego opinii specjalistów z tej dziedziny, choć i takich nie brakuje. Szczególnie upośledzeni są podobno pod tym względem Polacy, którzy trywializują, infantylizują lub po prostu zastępują nazwy niektórych części ciała i czynności uniwersalnym "hm". Może słusznie, skoro niebędące żadnym z trzech powyższych słowo "wagina" sprawiło, że troje widzów "Rewolty" podczas jej prapremiery w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym pośpiesznie podniosło się z miejsc i wyszło?

Tym ciekawszym doświadczeniem jest analiza kłopotów z nazewnictwem, jakiej na angielskim gruncie dokonała Alice Birch i zapisała w formie wartkiego dialogu. Jest on pierwszą i jedną z najlepszych scen "Rewolty". Najlepszych przynajmniej w wykonaniu Artura Paczesnego i Żanety Kurcewiczówny. Ledwie rok po ukończeniu szkoły teatralnej młodziutka aktorka dostała w tym spektaklu szansę zagrania trzech całkowicie różnych postaci. I każdą z nich wykorzystała na sto procent.

Nie tylko kwestia tego, co wynika z wzajemnej namiętności, może powodować potężne nieporozumienia między dwojgiem ludzi. Drugi dialog "Rewolty" (Beaty Niedzieli z Arturem Czerwińskim) ukazuje, jak różnie obie strony mogą postrzegać akt oświadczyn. Trzeci dialog nie ma już nic wspólnego z miłością, mogłoby więc się zdawać, że porozumieć się będzie łatwiej i bezpieczniej. A jednak nie. Pracodawca (Marcin Borchardt) gada do pracownicy (Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska) jak dziad do obrazu. I odwrotnie.

Wszystkie dialogi przeplata pozorowana zmiana ustawień na scenie do wtóru piosenek Marii Peszek, dodających spektaklowi niepotrzebnej dosłowności. Od dialogów następuje przejście do scen, napisanych na troje aktorów. W pierwszej robi się mocno, druga ścina z nóg. Trzy pięknie ubrane kobiety przy stole przywołują ból, bezsilność i poczucie krzywdy w dawkach trudnych do uniesienia. Wystudiowane dobre intencje córki zderzają się z zimną obojętnością, będącą jedynym możliwym do udźwignięcia pancerzem potwornie skrzywdzonej wcześniej matki.

Takie kobiety są wszędzie. Noszą maski cynizmu lub poprawności. Babcia Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej uosabia pierwszy typ, matka Beaty Niedzieli drugi. Jest jeszcze córka/wnuczka (Żaneta Kurcewiczówna), której niepełnosprawność sprawia, że staje się ona totalnie odkryta, wystawiona pod ostrzał. Która z nich oberwała najmocniej, która cierpi najbardziej? Autorka i reżyser Filip Gieldon zostawiają wybór. Choćby dla tej jednej sceny warto przyjść do teatru na "Rewoltę". A wszystkie trzy aktorki zasługują na najwyższy podziw.

Ładunek emocjonalny, jakim niejeden widz mógł w tym momencie zostać powalony, reżyser przebija chaosem w ostatnich sekwencjach "Rewolty". Robi się głośno, chwilami śmiesznie, chwilami dosadnie i wulgarnie. Mieszają się wątki, postaci, koturn z popkulturą. Tu wielki ukłon w stronę Katarzyny Ulickiej - Pydy, jak zwykle niezrównanej w postaciach kobiet komicznych a charakterystycznych. Zakończenie jest przydługie, okraszone płaskim ideowym monologiem i pięknym śpiewem Anny Podgórzak.

"Rewolta" nie obraża ludzi, zjawisk ani przekonań. Spokojnie, poza wspomnianą trójką, z prapremierowego spektaklu nikt już więcej w trakcie nie wyszedł. Jakie były kulisy jego powstawania, tego w spektaklu nie widać. Sztuka Alice Birch, opublikowana w Anglii przed dwoma laty, zdaniem Filipa Gieldona zasługuje na to, by ją wystawiać. Wystawiona w czystej, wysmakowanej oprawie scenograficznej, a do tego bardzo dobrze zagrana, stała się mocnym typem na najbliższe Koszalińskie Konfrontacje Teatralne "m-teatr".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji