Artykuły

Na Rzeźniczej "Trwa jeszcze bal"

Wybranie się na spektakl do Teatru Współczesnego, od dwóch lat, wymaga ode mnie sporej dozy samozaparcia. Kiedy jednak ujrzałem na afiszu nazwisko Urbankowskiego, postanowiłem przejść się na Rzeźniczą.

Otóż "Racja stanu" Urbankowskiego - grana we Współczesnym pod zmienionym tytułem "Trwa jeszcze bal" - to dramat o Polsce czasów konfederacji barskiej, którego akcja ogniskuje się wokół dokonanej przez konfederatów 3 listopada 1771 próby porwania Stanisława Augusta. To porwanie, dzieło zdeterminowanych, lecz naiwnych konfederatów, posłużyło Poniatowskiemu do załatwienia pewnego osobistego porachunku i z całym cynizmem zostało użyte do pewnej rozgrywki politycznej. Według Urbankowskiego próba porwania była prowokacją, w trakcie której został zamordowany zazdrosny mąż jednej z kochanek króla (po śmierci staje się on bohaterem, który ocalił życie króla), rana zadana przez tego męża Poniatowskiemu parę dni wcześniej, gdy zastał go w swej sypialni, służyła zaś za dowód, że porywacze chcieli zgładzić swego Władcę. Udowodnić miał to sfingowany proces, którego celem było zdyskredytowanie konfederatów w oczach opinii publicznej. W trakcie przesłuchań - sędziowie są dyspozycyjni, ale jest i uczciwy - wychodzi jednak na jaw prawda o prowokacji. W imię racji stanu zataja się ją i w procesie zapadają najsurowsze wyroki. Nie wiem, w jakim stopniu wersja przedstawiona przez Urbankowskiego w dramacie jest zgodna z prawdą historyczną, ale nie jest to tak istotne, gdyż jak wszystkie dramaty historyczne ostatnich lat, "Racja stanu" ma wyraźny współczesny podtekst polityczny. Dość, że materiał historyczny i jego naświetlenie są tu nader pasjonujące, parę zaś scen, a zwłaszcza kilka dialogów, jest po prostu nieźle napisanych. Urbankowski nie byłby jednak sobą, gdyby zrezygnował z czegoś w rodzaju historiozofii (ma to być rzecz o przyczynach upadku Polski i sąd nad narodem, który tego upadku był sprawcą) i metafizyki (zjawia się najbardziej polski z diabłów - Boruta). Całość jest więc w stylu pseudoromantycznym.

Na dodatek w tę stronę rzecz ciągnie adaptator i inscenizator - Maciej Domański. Sceny w obozie konfederatów i prawie cały proces rozgrywa w tonacji tragiczności i fatalizmu, pełnej niedobrego patosu i cierpiętnictwa. Sceny na dworze w Warszawie mają charakter groteskowy i karykaturalny, często jednak mimowolnie. Raz po raz daje o sobie bowiem znać nieporadność reżysera. Aktorzy zaś grają, jak kto potrafi. Nie po raz pierwszy we Współczesnym miałem odczucie, że oglądam prowincjonalny teatr, gdzie połowę zespołu stanowią półamatorzy, czyli adepci. Ten stan nie jest zasługą tylko dyrektora teatru; olbrzymi wpływ na demoralizację aktorów ma zachowanie publiczności. Tego wieczoru, gdy byłem na "Trwa jeszcze bal", a był to bodajże piąty spektakl 75 procent widowni stanowili uczniowie szkół średnich, którzy ani na chwilę nie przerwali rozmów, wiele zaś scen - zazwyczaj słusznie - kwitowali śmiechem. Reakcja ta miała swoje apogeum w czasie wielkiego finału, który jest popisem inwencji Domańskiego i Jana Szurmieja.

Oto po ogłoszeniu wyroków, jakie zapadły w procesie, w obozie królewskim rozpoczyna się bal. W rytmie poloneza idą w stronę widowni dworzanie i król. Rozchodzą się na boki, wracają na tył sceny, aby po chwili powrócić na proscenium. W tańcu tym biorą udział także konfederaci. Tańczą wspólnie zdrajcy i patrioci. Przy kolejnym pojawieniu się na proscenium konfederaci są ranni, krwawią, słaniają się na nogach. Bal jednak trwa nadal. Mieszają się szyki. Niedawni przeciwnicy idą już obok siebie. Łączy ich wspólny los, gdyż ledwo powłóczą nogami także ci w pudrowanych perukach. W końcu wszyscy padają na deski sceny. Zjawia się Boruta mówiący "Oto Polska!" i coś jeszcze, czego niestety nie dosłyszałem, pod wpływem bowiem reakcji widowni, która przyjmowała całą tę sekwencję gromkim śmiechem Zdzisław Kuźniar, który miał grać diabła "zgotował się", mówiąc żargonem aktorskim. Na tym jednak nie koniec. Pobojowisko bowiem ożywa i trupy zaczynają pełzać, włazić jeden na drugiego, zsuwać się w stronę widzów tak, iż na proscenium, tuż przed oczami widzów z pierwszych rzędów formuje się i zastyga góra trupów. Przez chwilę parę uczennic piszczało z przerażenia, bojąc się, że aktorzy spadną na nie.

Maciej Domański lubi mocne sceny i wymowne alegorie, pragnie też rozdrapywać rany narodowej historii aż do krwi, cóż z tego, skoro zamiast grozy budzi na widowni wesołość, w najlepszym zaś wypadku zażenowanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji