Artykuły

Mecz teatralny: uczestniczy "Nasze miasto"

Mówiąc powściągliwie, Warszawa oszalała na tle sztuki Thorntona Wildera "Nasze miasto". Recenzje były na ogół entuzjastyczne zarówno o sztuce, jak i o reżyserii i grze artystów. W "Teatrze Współczesnym" sztuka idzie od 2 miesięcy nie widząc jeszcze ani jednego nie zajętego krzesła. Mało tego, ludzie wychodzą wstrząśnięci do głębi, a podczas akcji to uśmiechają się, to śmieją serdecznie, to płaczą nie wiedząc czemu. Bo pomyślcie tylko! Dwoje młodych się kocha, nie ma żadnych przeszkód, ani materialnych, ani moralnych. Rywali ani śladu. Rodzice się zgadzają na ten związek, ba! Są bardzo radzi. Odbywa się ślub. Młoda, zakochana para staje u stóp ołtarza, organy grają marsza weselnego, a cała widownia płacze.

Dlaczego? Nikt nie wie. Pytałem ludzi teatru czemu tak się dzieje. Nikt nie potrafi odpowiedzieć.

Kazimierz Rudzki zapytany odpowiada: "Czy płakałem? Zalewałem się łzami". Młoda aktorka Danuta Galertówna wyznaje: "Wyłam jak idiotka, taka byłam wzruszona". Mało tego! Reżyser dyr. Erwin Axer, prowadzący sztukę konferansjer Krasnowiecki, też potrafią tylko zgodnie skonstatować fakt wzruszenia, a o wytłumaczenie pytają widzów i sprawozdawców. A ci? - nie wiedzą, ale płaczą.

Rzecz o tyle godna zastanowienia, że sztuka była już grana przed blisko 20 laty i na ogół nie znalazła uznania w oczach recenzentów teatralnych. Najsurowiej obszedł się z nią Grzymała Siedlecki w "Kurierze Warszawskim". Wytykając jej brak dekoracji i rekwizytów, skonstatował, że przez "pierwsze kilka minut bawi ona, a potem nuży i irytuje". Boy potraktował sztukę z przekąsem, kwalifikując ostatni akt jako "kuglarstwo cmentarne".

Najstraszliwiej pastwił się nad sztuką ostrojęzyczny Słonimski w "Wiadomościach Literackich". Wydrwił akt trzeci jako "poczekalnię nieboszczyków", a ich żale nazwał "hucbą i arogancją", całą zaś sztukę j zbytecznym rebusem. Trochę łagodniej odniósł się do "Naszego miasta" Leon Chrzanowski w "Świecie", ale i on podkreślając momenty poetyczne, zakwalifikował niektóre odezwania się nieboszczyków, jako "chwilami humorystyczne". Jeden Kazimierz Wierzyński ocenił sztukę jako najwyższy przejaw czystej poezji. Wiadomo - poeta. Chodził na sztukę wielokrotnie i płakał jak bóbr, tak jak większość z nas czyni to obecnie.

Ale my musimy się posiłkować własnymi kryteriami. Inna była wtedy publiczność i inne odczuwanie niż dzisiejszych widzów, którzy mają już za sobą i pięć lat wojny, i Wawer, i piece krematoryjne, i komory gazowe. Ci z 1939 roku mogli mieć (jakże niesłusznie!) zaufanie do przyszłych losów stojących przed ołtarzem par. My, w 1957 roku jesteśmy ostrożniejsi i może dlatego, że wiemy, jak kruchą rzeczą jest szczęście, trzepoczą nam serca, gdy młoda para zapatrzona w siebie z ufnymi uśmiechami wraca od ołtarza przy dźwiękach Weselnego Marsza Mendelsohna.

Które widowisko tej wzruszającej sztuki było lepsze, to z 1939 czy to z 1957 roku? Żeby ułatwić ocenę, nadamy tej potyczce dwóch epok formę meczu bokserskiego, konfrontując dwie kreacje każdej z głównych postaci i zapisując rezultat każdego spotkania. Dobrze?

Zaczynamy od wagi najcięższej tj. najważniejszej, jeśli chodzi o prowadzenie sztuki. W 1939 roku nosił on na afiszu tytuł "Dyrektora teatru", w 1957 roku - "reżysera". Funkcja została Identyczna.

Do walki stają...

Na ringu staja dwaj tytani: A. Zelwerowicz - W. Krasnowiecki. Gong. Zaczynamy.

Zelwerowicz jest władczy, w perlistych "parlandach" dyryguje sztuką. Jak Bóg powołuje do życia na scenę poszczególne grupy aktorów i jak On - jednym władczym gestem usuwa ich w niebyt, gdy mają zejść ze sceny. Jego, "dziękuję państwu" brzmi jak bezapelacyjny rozkaz losu, podczas gdy u Krasowieckiego jest raczej prośbą.

W pierwszych dwóch aktach właśnie ta kategoryczność Zelwerowicza doskonale pasuje do akcji. Jest nieskończenie mądry i panujący nad biegiem wypadków. W tych dwóch rundach bije na punkty Krasnowieckiego, który z przyrośniętym do twarzy uśmiechem jest miększy, bardziej refleksyjny. W trzeciej rundzie - na cmentarzu - ciepła, lekko chwiejna refleksyjność Krasnowieckiego lepiej pasuje do tematyki zagadnień wielkich i nieśmiertelnych. Krasnowiecki potrafi prześlicznie "nie wiedzieć", czy na innych planetach jest byt, czy Emilka ma wybrać tę czy inną chwilę powrotu na świat, lub w czym tkwi nasza cząstka nieśmiertelności. Sędziowie naradzają się długo, wreszcie pada wyrok: zwycięża na punkty wielki Zelwer. Werdykt zapadł dwoma głosami przeciw jednemu za zwycięstwem Krasnowieckiego głosował niżej podpisany. Po i spotkaniu prowadzi rok 1939 - 2:0.

Drugie spotkanie: W. Brydziński - H. Borowski.

Brydziński jako dr Gibbs niezupełnie dobrze czuje się w roli bez dekoracji i rekwizytów. Jest może mniej suchy od Borowskiego, ma jakieś drugie dno, które przy całej powszedniości, każe się zastanowić nad prowincjonalnym doktorem. Jednakże niektóre sceny, np. rozmowę z synem lub scenę na bujającym fotelu, Borowski zagrał znakomicie i sędziowie przyznają mu punkty zwycięstwa. Stan meczu - 2:2.

Na ringu staje trzecia para: Z. Małynicz - St. Perzanowska

Małyniczówna natrafia na znakomitego przeciwnika. Chociaż tworzy postać doskonałą, wypunktowaną we wszystkich szczegółach, bardzo ludzką, ale Perzanowska swym wielkim talentem, lekko zawoalowanym głosem, iście diabelskim sposobem łapania nas za serce, bije rywalkę wysoko na punkty. Perzanowska w Polsce, a może w całej Europie, jest dziś aktorką nie do pobicia.

Rezultat po trzecim spotkaniu 4:2 dla teraźniejszości.

Fr. Dominiak - K. Opaliński

To spotkanie dwóch prowincjonalnych redaktorów było o tyle ciekawe, że Dominiak raczej niechętnie wchodził w rolę, do której jakoby nie miał serca. Walka prowadzona poprawnie i spokojnie pokazała dwóch szarych zwykłych ludzi, z których lekka rubaszność Dominiaka bardziej podobała się widowni. I znowu przeszłość zdobywa 2 punkty. A więc remis 4:4.

W. Jakubińska - I. Horecka

Piękne spotkanie. Dwie panie redaktorowe były jednakowo dobre, proste, codzienne, może zatroskanie gospodarcze Jakubińskiej więcej przejmowało widownię. A znowu Horecka miała przewagę pod koniec drugiej rundy (płacz przed ślubem córki), kiedy bardziej nas wzruszyła. W rezultacie minimalna przewaga Jakubińskiej.

Prowadzi przeszłość 6:4.

Na widowni cisza jak makiem siał. Ukazanie się asa atutowego naszej ekipy 1957 roku - jakim jest Zofia Mrozowska dodaje widzom otuchy. "Tu - mówią - murowane 2 punkty dla teraźniejszości".

Dla Kurylukówny była to chyba jej pierwsza w życiu wielka rola, jej młodziutka Emilka, to w pierwszym akcie przede wszystkim sztubaczka, harcerka, urwis przemiło dojrzewający w naszych oczach. Jej brak rutyny, o dziwo! - wychodzi początkowo na dobre.

Ale już w drugiej rundzie, gdy w pensjonarce budzi się kobieta - Kurylukówna nie nadąża. W słynnej scenie jedzenia lodów Mrozowska z łatwością osiąga całkowitą przewagę nad swą przeciwniczką, a w scenie ślubu, wśród płaczu całej widowni po prostu posyła ją na deski i wylicza do 8".

W trzeciej rundzie - na cmentarzu - jest już tylko Mrozowska, a jej wyjścia spod parasoli nikt na widowni nie przeżył bez dreszczu grozy i wzruszenia. Wielki, czysty jak łza, talent wspaniałej artystki zwycięża przez techniczny knock-out. Rezultat 6:6.

Znów piękna walka. Obaj przeciwnicy znakomici. Chodecki robi jakby skraksowanego arystokratę, dyrygując orkiestrą przypomina rozpiętymi rękoma jakiegoś niesamowitego ptaka. Pozostaje w pamięci na dziesiątki lat. Może w trzeciej rundzie Kondrat ma lepszą mackę i więcej z gry, ale w rezultacie sędziowie przyznają przewagę minimalną ilością punktów Chodeckiemu. Po ośmiu spotkaniach znowu remis 8:8.

Resztę postaci, zresztą drugoplanowych, musimy potraktować łącznie. Więc:

a) obecny mleczarz Fijewski był znacznie lepszy od Solarskiego,

b) policjant Surowy od policjanta Łapińskiego,

c) profesor Willard Fidlera górował wyraźnie nad kreacją Ciecierskiego,

d) płacząca na ślubie dama dawała kreskę teraźniejszości. Może e) Chmurkowski (grabarz) i f) Cygler (roznosiciel gazet) bardziej nas ujmowali od obecnych wykonawców, ale znów tzw. "dodatkowa para" rodzeństwa: g) Jędrusikówna i h) Bieliński przeważyli wyraźnie szale na korzyść 1957 roku.

Tak wiec to przedostatnie spotkanie, spotkanie drugoplanowych postaci dało - nikłą zresztą przewagę -10:8 dzisiejszym czasom.

Ostatnie spotkanie, Szyller - Erwin Axer, dało po pięknej walce przewagę wielkiemu reżyserowi i reformatorowi polskiego teatru Szyllerowi. Ówczesny uczeń jego - Axer nie naśladował niewolniczo mistrza, jakkolwiek poszedł po linii jego koncepcji. Ale i Szyller wystawiając "Nasze miasto" w Łodzi i Lwowie, odchylił się nieco od owej pierwszej warszawskiej premiery. Ten właśnie kierunek od czystej schematycznej wizji ku żywemu teatrowi kontynuował obecnie Axer. Dodał nieco udźwiękowienia (brzęk butelek z mlekiem, dzwonek w drzwiach wejściowych łodziami i in.), podczas gdy Szyller w 1939 roku poprzestał na dwóch odgłosach: pociągu i pianiu koguta, zgodnie ze wskazówką egzemplarza.

Zwyciężył Szyller. I mecz dwóch epok zakończył się wspaniałym remisem 10:10.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji