Artykuły

Operowy thriller

"Umarłe miasto" Ericha Korngolda w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Was.

"Umarłe miasto" w reżyserii Mariusza Trelińskiego to spektakl szalenie piękny w warstwie plastycznej, od początku intrygujący swoim nastrojem, jednocześnie oddający całą złożoność szaleństwa, jakim owładnięty jest główny bohater dzieła Ericha Korngolda. Niestety wrażenie to burzy odtwórca roli Paula, Jacek Laszczkowski, który o ile przyzwoicie radził sobie w średnicy, to wszystkie wyższe dźwięki, zarówno pod względem barwowym jak i emisyjnym, pozostawiały wiele do życzenia. Zresztą słychać było jak wiele wysiłku kosztuje wykonawcę każda "góra". I tych złych doświadczeń, związanych ze śpiewem właśnie, nie jest nawet w stanie ocienić całkiem przyzwoite aktorstwo solisty.

Po raz kolejny oczywiście siłą tej inscenizacji jest zjawiskowa scenografia Borisa Kudlicki, która pod wpływem światła potrafi przeradzać się w niezwykle zaskakujące rzeczywistości i światy z pogranicza koszmarnego snu i jawy, w symbole kultury i ornamentykę potęgującą filmowy charakter całego przedsięwzięcia. Ogromną rolę odgrywa w tym wszystkim obrotówka, która niemalże cały czas krąży, tak jak burza natrętnych myśli w głowie Paula, nie potrafiącego pogodzić się z utratą ukochanej kobiety swojego życia. Pozostałe po niej rzeczy są przechowywane w specjalnie przeznaczonym do tego pokoju i są jak relikwie, których nie wolno nikomu tknąć. Pomimo problematyki, która bardzo głęboko wchodzi w chore relacje między mężczyzną i kobietą, w dodatku na wielu płaszczyznach, estetyka przedstawienia ma w sobie na przekór całej potworności zdarzeń, prowadzących do morderstwa niczym w horrorze, coś niesamowicie uwodzicielskiego. Potęguje to wrażenie nie tylko wspomniana już niepokojąca gra świateł, ale również zastosowane projekcje video, które pojawiają się już w momencie oczekiwania na pierwsze dźwięki z orkiestronu. Obracająca się konstrukcja, odsłaniająca kolejne zakamarki apartamentu Paula, jest machiną, która potrafi się na naszych oczach rozpadać niczym domek z kart i z powrotem scalać w siedlisko nieposkromionych żądz, obsesyjnych majaków czy widm.

Treliński z Kudlicką, choć i tym razem nie zrezygnowali ze swej nieposkromionej wyobraźni, zachowali całą zwartość dzieła Korngolda i jego ilustratywną atrakcyjność. Podążając za filmowym charakterem świata dźwięków stworzyli spektakl w formie czysty, klarowny i efektowny. Do tego dający asumpt do wielu rozważań na temat natury człowieka i jego skłonności do psychoz, kobiecej niezależności czy swoistej schizofrenii naszego świata, co znakomicie w przedpremierowych wywiadach uwypuklał sam reżyser, opowiadając o swojej interpretacji i wizji spektaklu. Ostatnio twórcy najczęściej rozmijają się w swoich rozważaniach z tym, co potem oglądamy na scenie. Tym razem trudno się z Mariuszem Trelińskim nie zgodzić, bo to jak rozkodowywał muzykę i libretto doskonale widać na scenie. Nie bez kozery też wywiad zamieszczony w programie do spektaklu o zakochanych, szaleńcach, klaunach i mordercach przeprowadził z reżyserem psycholog i psychoterapeuta, Wojciech Eichelberger.

Nieudane wykonanie partii Paula przez Jacka Laszczkowskiego, uwypukliło w warszawskiej inscenizacji talent, nie tylko wokalny, Marlis Petersen - jej głos może się naprawdę podobać, a sama artystka jest obdarzona doskonałymi warunkami do roli zarówno Marii, jak i Marietty. Tej, która żyje w pamięci opętanego i tej, która kusi Paula do przeżycia kolejnych miłosnych uniesień. Ciekawie też wybrzmiewa postać Brigitty w wykonaniu Bernadetty Grabias, a także rola Franka w interpretacji Michała Partyki. Tym bardziej szkoda, że tenorowa partia Paula przerosła aktualne możliwości wokalne Jacka Laszczkowskiego. I niczego nie tłumaczy fakt, że należy ona jednych z najtrudniejszych, bo naszpikowana jest całą paletą dźwięków wysokich, wymagających nienagannej techniki i kondycji wokalnej. Tym razem zadanie to przerosło aktualne możliwości solisty, który śpiewał z ogromnym wysiłkiem, co było już słychać przy dźwiękach podczas pierwszego aktu. Bałem się czy Laszczkowski przy takiej "niedyspozycji" dotrwa do końca. Dotrwał, ale nie był to jego szczęśliwy dzień. Podczas premierowych oklasków dało się słyszeć buczenia, a przed wejściem do Opery Narodowej witały widzów transparenty przypominające, jaką rolę pełni Laszczkowski podczas zwolnień artystów w Warszawskiej Operze Kameralnej, będąc asystentem Dyrektor Alicji Węgorzewskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji