Artykuły

Teatralny cud

"Tartuffe albo Szalbierz" w reż. Jacquesa Lassalle'a w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w portalu Polskiego Radia.

Cuda w teatrze jednak się zdarzają. Może coraz trudniej w nie uwierzyć, jeśli się z tym teatrem obcuje często. Tartuffe Moliera w Teatrze Narodowym jest takim właśnie - teatralnym cudem. Przedstawienie Jacquesa Lassalle'a na sobotniej premierze przyjęte zostało owacją. I nic dziwnego, bowiem takie przedstawienia w naszym kraju właściwie już nie powstają.

Tak się nie robi!

Przedstawienie Lassalle'a sprzeciwia się wszystkiemu, co w ciągu kilku ostatnich lat zdobyło w naszym teatrze poklask, jako jedyna słuszna metoda pracy scenicznej. Jakże bowiem możliwe, że dziś powstaje przedstawienie, w którym reżyser niczego Molierowi nie dopisuje, nie przestawia scen, nie wprowadza do przedstawienia postaci, których autor nie wymyślił? Czy przez to na scenie Narodowego jest nudno, czy panuje na niej zaduch strychu ze zbędnymi szpargałami? Nie. Przedstawienie Lassalle'a przejmuje, wciąga, choć przecież wszyscy pamiętają akcję sztuki znanej u nas jako Świętoszek. Jerzy Radziwiłowicz, który przełożył komedię Moliera na nowo, nie uwspółcześnia na siłę jej języka - jedenastozgłoskowiec respektuje tamtą epokę, ale równocześnie wolny jest od archaizmów. Nowy przekład nie udaje stylizacji, ale równocześnie swoją elegancją i potoczystością jest epoce, czasowi kultu pięknej rozmowy - bardzo wierny. Zaś sam Lassalle czyta tekst Moliera z precyzją matematyczną, wczytuje się we wszystkie niuanse, czyta tekst "na wylot" i odziera go wreszcie z tanich śmichów-chichów, które dość często kojarzą się z molierowskimm komizmem. Molier przestrzega przed fanatyzmem, dawaniem posłuchu manipulatorom, którzy wpierw odbierają swoim ofiarom umiejętność trafnego oglądu rzeczywistości, by potem odrzeć je ze wszystkiego, co jest im najdroższe. Znamy to dobrze, w ciągu minionego wieku braliśmy tę lekcję kilka razy.

Bez ludzkich uczuć

Jaki jest świat Moliera w wizji Lassalle'a? Bywa oczywiście śmieszny, reżyser przypomina nam, że obcujemy z gorzką co prawda, ale jednak wciąż komedią. Humor jest bardzo ściągnięty, bez gagów, kryje się w słowach, w intonacji - choćby w słynnym: "nieborak", czyli znanym nam z przekładu Boya: "biedaczek". Orgon-Radziwiłowicz, wypowiada to słóweczko z rosnącą tkliwością, ale nie groteskową. To prawdziwe uczucie, a nie komediowy "naddatek", śmieszy w tym słowie. Śmieszy, ale i mrozi. Bo tak naprawdę, mimo komediowego rodowodu, ten świat jest przeraźliwie smutny. I bardzo zimny. Jego chłód podkreśla dekoracja Doroty Kołodyńskiej: ograniczające przestrzeń wielkiej sceny Teatru Narodowego rytmiczne płyciny ciemnej boazerii. To świat uporządkowany, może zbyt uporządkowany, bo wśród zgeometryzowanych ścian nie ma miejsca na człowieka. Chłód podkreśla też muzyka Jacka Ostaszewskiego - motywy francuskiego baroku, z jego potęgą, zdobnością, pojawiają się właściwie dopiero w ironicznym finale. Tragiczne wydarzenia komentuje muzyka niepokojących smyczkowych akordów. Początkowo ostrzega, a później - gdy zło bierze górę - upraszcza się przywodząc na myśl nurt minimal.

Zakończenie Tartuffe'a przysparza reżyserom najwięcej trudności. Niespodziewany ratunek, cudowne ocalenie przyniesione przez królewskiego oficera, jest tak nieprawdopodobne, że właściwie nie wiadomo, co z nim zrobić. W przedstawieniu z Narodowego Lassalle ostentacyjnie niemal umieszcza je w ironicznym nawiasie. Marek Barbasiewicz mówi tekst Oficera z emfazą, która zaprzecza prawdziwości tych słów. I nic dziwnego, że publiczność wybucha wtedy śmiechem, rozlegają się oklaski, ale to nie jest śmiech oczyszczający. Raczej ironiczny. Takiego śmiechu, jakże dobrze kiedyś nam znanego, śmiechu, którym witano komentarz do tego, co poza ścianami teatru - ja nie słyszałem w polskich teatrach już prawie 20 lat. Kiedyś podobnym śmiechem witano słowa komentujące rzeczy, o których nie wolno było mówić publicznie. Tartuffe z Narodowego, z błazeńską apologią dobrej władzy troszczącej się o prawo i sprawiedliwość, uderzył widać w coś niesłychanie dziś aktualnego.

Omotani

W smutnym domu Orgona nie rozmawia się, lecz wydaje polecenia. Orgon traktuje swoich domowników jak gromadkę kompletnie od niego zależnych poddanych. Marianna (Karolina Gruszka) zdobywa się wobec ojca tylko na bezradny protest, w małżeństwie Orgona i Elmiry nie ma nawet cienia czułości, Elmira Danuty Stenki nauczyła się widać powściągania swoich uczuć. Nie ma ich sam Orgon Jerzego Radziwiłowicza, jego zaślepienie oszustem Tartuffem ma w sobie jakiś ponury fatalizm, Orgon działa jak automat. Jak automat wykonuje najprostsze życiowe czynności, metodycznie składa podróżne ubranie, celebruje zakładanie domowych kapci. Uczucie - a jest to prawdziwa miłość do Tartuffe'a - uczyniło zeń człowieka bez cienia refleksji, kroczącego ku przepaści. Religijność pani Pernelle - w rewelacyjnej roli Anny Chodakowskiej - jest tylko maską nienawiści, tak silnej, że w ręku pani Pernelle nawet różaniec zamienił się w bat, którym można walnąć na odlew własną sługę. Skądś to znamy, nieprawdaż? Nic dziwnego, że w takim właśnie świecie Tartuffe czuje się jak u siebie. Patrząc na wspaniałą rolę Wojciecha Malajkata pomyślałem, że psycholog obecny na tym przedstawieniu zatarłby ręce i wydał jednoznacznie brzmiącą diagnozę: podręcznikowe studium psychopatycznej osobowości z całą jej sugestywnością i umiejętnością manipulacji otoczeniem, brakiem wyższych uczuć i traktowaniem innych jak przedmiotów. Znamy tych "tartuffów" z publicznego życia, różnej politycznej i konfesyjnej maści. Czyhają ze wszystkich stron. Tartuffe Malajkata, w najbardziej skrajnych sytuacjach, nie okazuje lęku, zmieszania; starannie kalkuluje każde słowo, reżyseruje sytuację; Orgona i Elmirę traktuje jak przedmioty. Scena uwodzenia Elmiry jest majstersztykiem aktorstwa i reżyserii - nie ma w Tartuffie cienia pożądania, jest zimna metodyczność pająka, który pochwycił muchę i fachowo a beznamiętnie przystępuje do jej unicestwienia. To jest stosunek kata i ofiary - Elmira Danuty Stenki, pochwycona w pułapkę, skrajnie upokorzona, nie może zdobyć się na protest, Tartuffe jest oprawcą, a ten nie może przecież przejmować się cierpieniem, które zadaje. Dawno już - po wszystkich hopsztosach, których nie szczędzono nam w teatrach w ciągu kilku ostatnich lat - nie widziałem w teatrze sceny tak porażającej, niemal wulgarnej przez swoją "rzeczowość". A nie ma w tej scenie żadnej dosłowności, choć mrozi swoją wewnętrzną brutalnością.

To jest fakt!

Będzie kłopot z tym przedstawieniem. Bo ono udowadnia kilka rzeczy, które chce się ostatnio zapomnieć. A nie ma nic bardziej upartego niż fakty - jak rzekł Bułhakow. Jednym z nich jest profesjonalizm. Cała obsada przedstawienia w Narodowym - również i świetne role: Beaty Ścibak, która jako Doryna odmienia swoją fizyczność, nie boi się postarzenia, zmiany głosu; Jacka Mikołajczaka - Kleanta, który jako jedyny stara się ratować świat pogrążający się w samozniszczeniu (jakże szkoda, że tego świetnego aktora oglądamy, a nade wszystko słyszymy w Narodowym tak rzadko!), Marcina Przybylskiego jako Damisa - pokazuje, że polski teatr przeżywający ostatnio bardzo złe dni - nie wszystek jeszcze sczezł, że ma w sobie wciąż wielki potencjał artystyczny, który trzeba "tylko" poruszyć i zmusić do aktywności. Pokazuje samemu polskiemu teatrowi, ale i części krytyki, od paru lat szukającej gruszek na wierzbie.

Będą mieli kłopot z tym spektaklem i ci, którzy z pogardą mówią o "teatrze deklamacyjnym", który dba o swój podstawowy środek porozumienia z widownią, czyli słowo. Wiersz Moliera w przedstawieniu Lassalle'a płynie - i nie ma to nic wspólnego z deklamacją, czyli czysto zewnętrznym, nieudolnym sposobem przedstawiania poezji. I będą mieli kłopot także ci, którzy uważają, że stare fabuły trzeba koniecznie "uwspółcześnić", bo przecież inaczej nie trafią do mitycznej "współczesnej wrażliwości". A tu właściwie wszystko jest pełnym szacunku ukłonem w stronę epoki Moliera - kostium, gest, światło jak z obrazów de La Toura, sceniczna mowa. Tylko że Lassalle i jego aktorzy wiedzą, że pokłon nie może być zbyt głęboki, bo będzie albo drwiną albo służalstwem, a zbyt głęboki nie pozwala nawet spojrzeć czemu i komu ten pokłon się składa. To jest nowoczesny teatr, ale nie idący na zgniłe kompromisy ze współczesnym filisterstwem skrytym pod maska "nowoczesności za wszelka cenę". Więc będzie kłopot z tym przedstawieniem. Również i dlatego, że ono ustawia niesłychanie wysoko poprzeczkę wymagań wobec sztuki teatru w ogóle. Ale cóż, porzućmy złudzenia. Większość przejdzie spokojnie pod tą poprzeczką, a inni nawet na nią nie spojrzą. Powiedzą, że poprzeczka owszem i wysoka, ale zmurszała. Cud z Narodowego jest dziś ekscesem w morzu dość paskudnej "normalności".

***

Jacques Lassalle

Aktor, reżyser, pedagog, dramatopisarz. Studia teatralne ukończył w Conservatoire National Supérieur d'Art Dramatique; w latach 1969-1981 był wykładowcą paryskiego Institut d'Etudes Théâtrales, a od 1982 roku profesorem Conservatoire. Stworzył (1967) teatr studyjny w Vitry (Studio-Théâtre de Vitry); przez siedem lat, od 1983 roku, pełnił funkcję dyrektora Théâtre National w Strasburgu; a od 1990 do roku 1993, administratora generalnego Comédie-Française. W 1994 roku założył La Compagne Jacques Lassalle Pour Memoire. Współpracuje z teatrami w Paryżu i za granicą.

Jest autorem dramatów: Jonathan des années 30, Un couple pour l'hiver, Le Soleil entre les arbres, Un dimanche indécis dans la vie d'Anna, Avis de recherche. W maju 2000 roku został prezydentem ANRAT (Association Nationale de Recherche et d'Action Théâtrale).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji