Artykuły

Sen mara...

Premiera "Snu srebrnego Salomei" w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie była wydarzeniem prowokującym. Pokazywała zawalone zdawałoby się na amen drzwi wiodące do najbardziej omotanego sprzecznymi komentarzami okresu twórczości dramatycznej Słowackiego. Po nowohuckim przedstawieniu zaczęto szukać nowych interpretacji do tradycyjnych porównań zaczęto dodawać nowe. Kleiner uważał "Sen srebrny" za dowód obniżenia lotów twórczych autora "Księdza Marka", za dramat, w którym zabobon zastąpił mistykę, a fabułę - słusznie zresztą, zestawiał z melodramatami Dumasa. Chmielowski otwarcie przyznał się, że nic z tego nie rozumie. Teraz, Kott dostrzegł w "Śnie" filozoficzną tragifarsę i groteskę historyczną. Greń, idąc najdalej w dążeniu do interpretacji historycznej, wspomniał wręcz o Bieszczadach. Nie wiem, czy to wszystko było od razu w przedstawieniu z 1959 roku. Ale taka właśnie aura otaczała przygotowywaną w Teatrze Polskim premierę. Na scenie przy ulicy Karasia, ta monolityczna zdawałoby się koncepcja rozsypała się na kawałki. Tak samo, jak ciekawa w pomyśle, ale źle narysowana i oświetlona dekoracja Garlickiego.

Skuszanka zobaczyła w "Śnie srebrnym" groteskę i dramat historyczny zarazem. Groteskę, w której Regimentarz jest głupcem, a Sawa bufonem. Dramat historyczny ograniczony do komentarza. Zmyła ze sceny krew. Zatuszowała zbyt natrętnie dźwięczące, ale sypiące się z barokowym rozmachem metafory. Cuchnący trup Gruszczyńskiego i oblany smołą Semenko pozostał za sceną, na której huczy basem zapchany bez reszty w rubaszny czerep Regimentarz (Hańcza) i po której czołgają się rudzi Kozacy. Słowackiego na pewno trzeba czytać poprzez historię. Ale jeśli w tym "Śnie" rozegna się wszystkie duszne i mdlące opary, łatwo dogrzebać się nie historycznej groteski, a melodramatu z pierwszą, naiwną w roli tytułowej. Salomea (gra ją Ciesielska) jest w tytule i w końcowej dedykacji dla matki i dla Polski. Na scenie zamienia się w laleczkę, którą zepsuto i potem cudownie naprawiono. To nieprawda. W "Śnie srebrnym", ważne jest to, co Słowacki dostrzegł u Calderona i to, co przemyślał po rozmowach z Goszczyńskim, ale to nawet jeszcze nie wszystko. Jest tam senny koszmar i duchowe opętanie, okaleczone trupy, zakrwawione kosy i wyszukane porównania. Nic tu się ze sobą w pełni nie zgadza. A jednak wszystkie elementy są wewnętrznie splątane i powiązane, wszystkie są konieczne. Z szaleństwa i chaosu wynika dopiero prawda o historii tamtych czasów.

Skuszanka zbyt jasno oświetla to kłębowisko. Zbyt wyraźnie prowadzi linie podziałów. W dodatku nie może tu przeprowadzić do końca własnych pomysłów. Aktorzy z trudem wtłaczają się w role. Gubią i tak już przygaszony wiersz, albo dodają niepotrzebną stylizację gestu. Tak jest stosunkowo w konsekwentnej roli Księżniczki (Eugenia Herman), tak jest z Jasiukiewiczem (Semenko), Maciejowskim (Pafnucy). Wołłejko (Lew) jest źle obsadzony, Białoszczyński (Wernyhora) - bezbarwny.

Powtórzę raz jeszcze: Skuszanka otworzyła nowohuckim przedstawieniem dyskusję nad najciekawszym dramatem Słowackiego. Teraz jednak potknęła się o proscenium Teatru Polskiego. Nie trzeba chyba z tego wyciągać złych wróżb.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji