Artykuły

Insalata mista

Wenecja - nie wszyscy po śmierć tam jeździli, dla wielu okazała się życiodajnym źródłem. Od wieków była wszak inspiracją dla artystów sztuk wszelkich. Malarze uwieczniali ją najczęściej w postaci kurtyzany lub kochanki. Poeci wyruszali do niej po natchnienie: Hofmannsthal, Rilke, Mandelsztam, Pasternak, Brodski, Krasiński, Herling-Grudziński... Zjawiała im się jako alegoria upadku, przebogatej niegdyś lecz przebrzmiałej dzisiaj, cywilizacji śródziemnomorskiej. Dwaj wielcy tytani sztuki, Wagner i Diagilew, pragnący stworzyć wielką syntezę, marzący o dziele totalnym, zmarli w jej pałacach i zostali pochowani na jej sławnym cmentarzu. Kochali się w niej, związani z dwoma wymienionymi wyżej artystami, dwaj boży szaleńcy - Nietzsche i Niżyński. I w końcu Tomasz Mann, jak klasyczna koda, podsumowanie. Ach, jeszcze, jeszcze... po nim, za bohaterem jego opowiadania, reżyser Luchino Visconti i twórca opery Benjamin Britten - epilog.

Bogdan Koca zainspirował się nie samą Wenecją, a właśnie weneckim opowiadaniem Tomasza Manna. Inaczej wszakże niż u włoskiego filmowca w jego pięknej opowieści o miłości, we wrocławskiej interpretacji nie znajdziemy homoerotycznego wątku (chłopiec grający Tadzia jest jeszcze dzieckiem) ani związanej z nim dwuznacznej aury niewinnego występku. "Zakochałem się w swoim dzieciństwie, we własnym wizerunku dziecka, a potem widziałem siebie jako atrakcyjnego młodzieńca, którego podziwiają za nieskazitelne maniery, za dobroć, za rozum, za pokój, którym obdziela wszystkich, którym pokoju brak" - pisze reżyser i dramaturg w programie. Tadzio jest tutaj upostaciowaniem piękna, młodości, dzieciństwa, które przeminęły; jest więc zarazem marzeniem o radości, o niewinności, o beztrosce, o młodzieńczej ciekawości i dumie. Towarzyszący chłopcu stary pisarz Aschenbach ma już to wszystko za sobą. Jedyne, do czego będzie zdolny, to usiąść przy kawiarnianym stoliku lub na plażowym leżaku i obserwować, podglądać, bezpardonowo sycić się młodością, pięknem i silą polskiego efeba. Mógłby być Gombrowiczem, Iwaszkiewiczem, Andrzejewskim...

Historia jest prosta. Oto stary pisarz zdobywa się na ostatni wysiłek życia - podróż do Wenecji. Po co? Po natchnienie, po spełnienie, po śmierć wreszcie - jak inni przed nim. "Venice preserved - tytuł w różnych językach wymawiany - dzieł Thomasa Otwaya, Hugona von Hofmannsthala, Simone Weil - to cały program, pragnienie stare i często powracające, w rzeczywistości pragnienie ożywienia siebie, uratowania się przed duchową gnuśnością, przed grzechem acedii, przed wewnętrznym porażeniem, paraliżem ducha" - napisze Wojciech Karpiński w zbiorze "Pamięć Włoch". Punkt wyjścia zdaje się zatem oczywisty, ale w inscenizacji Bogdana Kocy wszystko się gmatwa. Autor scenariusza, scenografii, choreografii, muzyki, reżyser i odtwórca głównej roli starego pisarza, chciał prawdopodobnie, wzorem swoich wielkich poprzedników, stworzyć dzieło totalne. Niestety, "totalne" znaczy tutaj: nazbyt jednostajne, pozbawione wewnętrznych napięć, dramaturgii, intelektualnej dynamiki.

Koca sam deklaruje, że Wenecja jest dla niego koszem na śmieci, i tak samo najwidoczniej potraktował swoje przedstawienie. Mieszają się tu konwencje i cytaty: oddział ratunkowy w czerwonych odblaskowych mundurkach bezskutecznie reanimujący Aschenbacha, dziecięca kolejka przejeżdżająca przez proscenium; towarzystwo karnawałowe wyskoczyło prosto z komedii dell'arte, a postaci Reżyserki i Charakteryzatorki wyjęte zostały zapewne z filmu Viscontiego - jak z kuglarskiego kapelusza pojawiającego się znienacka Dyrektora Teatru Marionetek, zwanego (z francuska) Entrepreneur. Główny bohater - umiera efektownie, po nieudolnej reanimacji całego zespołu pogotowia ratunkowego, zanim widzowie zdołają zająć miejsca. Panowie bardzo się starali, ale nie wyszło, więc wychodzą, zostawiając zwłoki malowniczo przykryte czerwonym kocykiem. Dusza jego ulatuje teraz pod postacią srebrnej poduszki (z Andy'ego Warhola?), wypełniony helem balonik sięga sklepienia. Wszystko jasne, żadnych niedomówień. Jesteśmy w teatrze, zatem oczywistość tych znaków wypada zaakceptować pod groźbą przypadkowego uwierzenia. I znów nie zdziwi nikogo, że spod czerwonego kocyka wyłoni się ręka i zmarły z martwych powstanie, by odegrać: "show must go on, whatever you wish, teatro assasino".

Kolejny obrazek: Comico Inamorato, zwany w przedstawieniu Elegantem, ze swą nieodłączną Comico Inamorata, zwaną Elegancką Kobietą, otwierają szafę, z której wypada nie kto inny tylko Arlekin z Kolombiną. Cytaty jak najbardziej na miejscu, wszystko zrozumiałe skoro autor spektak-lu: "...usłyszał głos Goldoniego i Dantego". I dzięki Bogu, że tylko słyszał, a nie powtarza, gdyż sceny czysto pantomimiczne są zdecydowanie najlepszą częścią spektaklu. Doskonale odegrane improwizacje Arlekina i Kolombiny - ta z chusteczką, ta z różą, ta z jabłkiem - wprowadzają do przedstawienia gatunkową czystość i stylową konsekwencję, ale również humor i satysfakcjonującą perfekcję wykonania. Sceniczne igraszki podkreślają grubą kreską oszałamiające - pięknem, pomysłowością i wykonaniem - kostiumy Elżbiety Terlikowskiej, która zasłużyła na osobny aplauz. A kogóż tu nie ma! Pozytywowo-negatywowa kreacja matki Tadzia i matki pisarza, intelektualny, rozmemłany szyk Aschenbacha, artystowska w dwóch wydaniach (czarnym i "military") elegancja Reżyserki i Charakteryzatorki, Kolombiną i Arlekin w jaskrawych, zielono-czerwonych rombach z ciężkiego, szlachetnego atłasu, towarzystwo karnawałowe w złoto-czarnych kratach brokatów i fikuśnych nakryciach głowy. Oryginalne i fantazyjne, swobodnie traktujące klasyczne inspiracje; każda kreacja dobrana indywidualnie do osoby aktora i charakteru bohatera... O ile te emblematy bohaterów w ogóle mają jakikolwiek charakter.

Nie tylko modelowe duety Kolombina-Arlekin, czy Inamorato-Inamorata, ale i pozostałe postaci Towarzystwa Karnawałowego (z Mandolinistą i Skrzypkiem grającymi na żywo), przetaczającego się co chwila przez scenę, tworzą zgrany ansambl. Bardzo dynamiczne, barwne, świetnie poprowadzone choreograficznie, dopracowane w najdrobniejszym szczególe sceny pantomimiczne sąsiadują z przydługimi, nudnymi scenami mówionymi, w których cytaty z "Boskiej Komedii" Dantego mieszają się z cytatami ze "Śmierci w Wenecji" Tomasza Manna i z osobistymi przemyś-leniami autora spektaklu. "Life music" miesza się z odgłosami kolejki, wyciem okrętowej syreny, z nawałnicą sirocco. Realizm miesza się z somnambulizmem, nie wychodząc poza umowność. I w tej konwencji to nie dziwi, budzi jedynie pewien niesmak, poczucie, że boskie strofy "Boskiej Komedii" podawane są na tym samym półmisku, co pospolita pasta z włoskiej restauracji. "La Cucina Italiana " miesza się z "La Cultura Mediteranea" równie swobodnie, co bezzasadnie.

Poczucie zawodu bierze się również i z tego, że mamy do czynienia z projektem zaiste kunsztownym. Trzeba przyznać autorowi przedstawienia, że utkał je ciasno z drobiazgów. Stary patefon nadaje radiowe komunikaty, sprzedawca staroci ma na straganie wszystko, co po weneckiej kulturze zostało: skrawki filmów, stare gazety, jakieś ryciny, stare płyty analogowe, zielone szkiełka cudownie bezużyteczne. Zasady kompozycji widać jak na dłoni: dwa kawiarniane stoliki będą przykryte białymi obrusami do czasu, aż pokryją je kirem, rozpadające się na początku krzesło leży tam do samego końca, przypominając o powolnym upadaniu śródziemnomorskiej kultury i rozkładzie najpiękniejszego jej symbolu - Wenecji. Nie inaczej czerwony kocyk, jaskrawo skojarzony ze śmiercią - nie znika ani na moment ze sceny i na koniec oczywiście przykrywa ciało Aschenbacha, jako było na początku. Symbole i rekwizyty są przewidywalne, ale za to bardzo konsekwentnie stosowane. Nagromadzone, nie układają się w narrację, zastygają w kolekcję.

W miarę rozwoju spektaklu nic się nie wyjaśnia, przeciwnie - chaos na scenie potęguje się, trup się ściele coraz gęściej, jakby umierali wszyscy na zarazę pomimo licznych, acz nieudanych, prób dezynfekcji prowadzonej przez zakapturzonych mnichów. I znowu - jest to jak najbardziej zrozumiałe. Odnowę musi poprzedzać rozluźnienie, rozpad, rozkład, które trzeba uprzątnąć.

Stare, nienaruszalne zdawałoby się porządki, walą się w gruzy, by mogły powstać nowe światy. Niejedna wielka cywilizacja mogła spokojnie upaść, wiedząc, że kolejna już się zaczyna. Miłość walczy ze śmiercią, a śmierć jest inicjacją do nowego, dojrzalszego, bardziej świadomego (żeby nie powiedzieć: dorosłego) życia. Cóż za myśl piękna i czysta! Tylko, czyżbyśmy nie wiedzieli tego... z dzieł wyżej wymienionych?

Po przedstawieniu Bogdana Kocy zostajemy bez wskazówki, bez nadziei, z pustymi rękami, pośród symboli pięknych i niewiarygodnych. A może raczej pełnym koszem na śmieci, do którego autor powrzucał wszystkie swoje skojarzenia, sympatie, ulubione bon moty, niedokończone próby, niedomknięte przemyślenia, jakieś doświadczenia, jakieś lęki... "Nawał refleksji, olbrzymi przygnębiający zbiór symboli i punktów odniesienia, zamęt" - sam przyznaje w wyjaśnieniu, bez którego o czym by to było? Jeżeli to kosz z darami niebios, to możemy go żarłocznie opróżnić, ku dziecinnej uciesze. Robiąc miejsce na nowe odpadki? Jeżeli jednak ten kosz jest na śmieci, to narażając się na smród nieczystości, przyjdzie nam zacząć w nim grzebać w nadziei na przeoczony skarb. Niedoceniony.

A póki co - fiesta. "Insalata mista, per favore!"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji