Artykuły

Heystowie - tu i teraz?

Musiałoby to być wybitne dzieło, żeby w każdym czasie i miejscu mogło widza poruszyć, niezależnie od tego czy odbierałby je on zbieżnie czy rozbieżnie z intencjami twórcy. "Wielkanoc" jest zresztą do tego stopnia nie znana ze słyszenia polskiemu widzowi, że jej tytuł już prędzej mu się skojarzy z międzywojenną Schillerowską premierą "Historyi..." Jana z Wilkowiecka (tej samej, którą przed kilkunastu laty wystawiał w Łodzi Dejmek) lub z powojenną sztuką Stefana Otwinowskiego, niż z nazwiskiem Strindberga.

Na jaki oddźwięk może liczyć sztuka nie będąca arcydziełem, której akcja odbywa się w kraju, gdzie kradzież spotyka się z tak silnym potępieniem opinii, że winowajca i jego najbliżsi uginają się pod brzemieniem wstydu i hańby? Do jakiego stopnia, może to wciągnąć widownię w społeczeństwie, w którego sferze pojęć "rok nie wyrok" (zwłaszcza, jeśli winowajca per saldo wyszedłby na swoje)?

Rzecz dzieje się w społeczności, w której wyższe motywacje, w tym przypadku religijnej natury, i to protestanckie, ustanawiają normy postępowania, a szczęścia każą upatrywać w spokoju sumienia. Bo nikt z człowieka ciężaru win nie zdejmie, u żadnego konfesjonału nie usłyszy on upragnionych słów: "Ja cię rozgrzeszam", po których mógłby się poczuć lekki jak ptaszek, aż do następnego razu. W ubiegłowiecznym, skandynawskim luteranizmie, gdzie te sprawy brano bardzo serio, każdy wiedział, że o zbawieniu decyduje niemal wyłącznie łaska Boża, na której pozyskanie uczynki nie mają istotniejszego wpływu i nie wiadomo nigdy czy cieszyć się z cierpień jako z promyka szansy zesłanej przez Boga, czy uznać je za widomą oznakę niełaski i zapowiedź wiecznego potępienia. Czyż nie pobrzmiewa w tym starotestamentowe, fatalistyczne przekonanie, że kryteria sprawiedliwości, jaką kieruje się Jahwe, nie są do objęcia ludzkim rozumiem?

Więc jak odbieramy to dziś u nas - pogodni relatywiści moralni, - ufni w wyrozumiałość dobrego Boga wobec katolickiego plemienia Polaków, przedkładających niekłopotliwą dewocję nad utrudzające dociekania teologiczne (ideologiczne!), z których Bóg jeden wie, jakie by trzeba wysnuć moralne nakazy, jakie sobie narzucić wyrzeczenia i ograniczenia? Oglądamy sztukę o Wielkanocy, a właściwie o Wielkim Tygodniu, na której ani razu się nie zakąsza, a tylko odprawia masochistyczne rodzinne rekolekcje i obfitymi łzami opłakuje - przy wtórze fisharmonii - mękę Ukrzyżowanego, także i przez to, że się ojcu rodziny powinęła noga, ale znów nie tak bardzo, bo co to jest rok.

Jak by więc wystawić tę sztukę, której dramat - w bardziej przyziemnym wymiarze - sprowadza się do obawy, że przyjdzie wierzyciel i ogołoci mieszkanie z mebli. Ta brutalna prawda prześwituje przez zasłonę mistycznej egzaltacji, potem znów znika z pola widzenia. Bo a nuż wierzyciel się nie upomni? Wszystko wszak w ręku Najwyższego. Dopiero, gdy onże Lindkvist pojawia się w drzwiach, nikomu już nie w głowie moralne rozterki, bo ostatecznie musi jakoś człowiek mieszkać. Tylko syn malwersanta, Elis Heyst zgrywa się do końca na wzniosłego moralnie. Ale co w tym jest intencją autora, a co zamierzeniem realizacji scenicznej - trochę trudno wyrozumieć.

Czy nie należałoby może stworzyć dystansu, nawet satyrycznego dystansu w stosunku do ideowo-moralnych przesłanek utworu, aby obnażyć niehumanistyczny sens bezwzględnej penetracji życia osobistego jednostki i współżycia zbiorowego przez mistyczną doktrynę, zamiast przejmować ten bagaż z "dobrodziejstwem inwentarza"? Na szczęście nie jestem reżyserem, a gdybym nim był, to zapewne nie ryzykowałbym wystawienia "Wielkanocy", wyrzekając się splendoru polskiej prapremiery.

Ubolewam, iż jako szeregowy widz nie potrafiłem zdobyć się na lojalne podporządkowanie całej uwagi temu, co rozgrywa się w czasie i przestrzeni zamkniętej ramami utworu, rozpatrywać przedstawienia jako bytu samoistnego, chwilami bowiem nasuwały mi się rozmaite odniesienia do życia, jakim ono bywa poza sceną. Nie przeczę, że to trochę nie fair wobec spektaklu.

Zwierzę się jeszcze, że nie wiem też, jak bym sobie poczynał z rolą Elisa ("Jakże bym zagrał Hamleta, gdybym w ogóle grać umiał!"). Żeby uwiarygodnić tę kabotyńską i skrajnie egoistyczną osobowość, znaleźć do niej jakiś "klucz", może poczytałbym sobie przedtem "Braci Karamazow" postarał się poobcować z nimi za pan brat. A może po prostu MARIUSZ WOJCIECHOWSKI został nietrafnie obsadzony? Panie chyba miały lepiej. ALICJA ZOMEK - pani Heyst i MAŁGORZATA ROGACKA - WIŚNIEWSKA, jako Krystyna, narzeczona Elisa, wygrały co tam było do wygrania. Przed bodaj trudniejszym - i wdzięczniejszym - zadaniem stanęła BOŻENA MILLER-MAŁECKA (studentka PWSFTviT, jako Eleonora, córka Heystów, żarliwa religijnie aż do granic psychopatii, niezbyt odpowiedzialna życiowo (sprawa kwiatów), to nadmiernie ożywiona, to pogrążająca się jakby w somnambulicznym transie. Z chwalebnym umiarem i dyskretnym rysem komizmu wcieliła się w postać dojrzewającego uczuciowego gimnazjalisty HANNA BIELUSZKO.

No i jedyny w całym tym towarzystwie prawdziwy człowiek z krwi i kości, przybysz z realnego świata, oceniający ludzi zdrowymi miarami wartości, BOGUSŁAW SOCHNACKI jako Lindkvist. Dobrze, że się w ogóle pojawił, bo bez wprowadzenia tej postaci i wygłoszenia przez nią dobitnie i jasno charakterystyki moralnej Elisa, autor raczej nie zdołałby nas przekonać co on jest wart.

Scenografia, wyznam przy okazji (bo nie jest to recenzja) nie przeszkadzała mi absolutnie, a muzyki z "Siedmiu słów Chrystusa" Haydna słuchałem na ogół z większą przyjemnością niż dialogów. A to pewnie dlatego, że nawet najgenialniejszy twórca miewa momenty obniżenia lotu, sądzę, też, że do "Wielkanocy" Jana Augusta Strindberga można z powodzeniem zastosować stare łacińskie porzekadło: "Aliquando bonus dormitat Homerus".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji