Artykuły

Mrożek u Dejmka

Tak się złożyło, że prócz faktycznej, krakowskiej prapremiery scenicznej, otwierającej niejako teatralne "Dni Krakowa" (wodewil Tadeusza Kwiatkowskiego "Romek i Julka" w Bagateli) - możemy jeszcze obejrzeć m. in. prapremierowy spektakl krakowskiego (wciąż) dramaturga, Sławomira Mrożka pt. "Vatzlav" na scenie Teatru im. J. Słowackiego.

Jest to wprawdzie przedstawienie łódzkie, ale grane w ramach systematycznej już wymiany pewnych pozycji repertuarowych pomiędzy zaprzyjaźnionymi od dobrych kilku lat placówkami: Teatrem Nowym z Łodzi i naszą sceną pod wezwaniem J. Słowackiego. Przy czym w większości przypadków krakowianie prezentują łódzkiej publiczności inscenizacje Krystyny Skuszanki oraz Jerzego Krasowskiego, zaś w rewizycie najczęściej gościmy spektakle Kazimierza Dejmka. Więc akurat tego człowieka teatru, który w swej pracy reżyserskiej nigdy nie usiłował pisać na scenie sztuki za jej autora. Ani szukać rozwiązań formalnych widowiska na zasadzie schlebiania snobizmem i modom sztuki dla sztuki.

Nie czas wyliczać tu sukcesy Dejmka: Od staropolskich widowisk Mikołaja z Wilkowiecka do "Operetki" Gombrowicza, bo to sprawy znane, także z gościnnych występów w Krakowie. Warto przecież spojrzeć raz jeszcze na tę metodę interpretacji tekstów, na styl inscenizacji - w połączeniu, rzecz jasna, ze scenografią - które utwierdzają w przekonaniu, jak bez pokrętnego manipulowania treścią sztuki, bez dodawania, czy odejmowania znaczeń oraz intencji autorskich, można uzyskać tak przekonywające wyniki artystyczne, że aż ręce składają się do oklasków.

Nie piszę panegiryku na cześć Dejmka, który - jak każdy wybitny, artysta - ma prawo również i błądzić. Przyznaję jednak, że powoduje mną stronniczość o tyle usprawiedliwiona (w moim osobistym przekonaniu), o ile sam mam "po uszy" wszelkich wydziwiań scenicznych; żerowania na cudzej własności literackiej dla zaspokojenia wyłącznie ambicji inscenizatorów. Ambicji przeważnie fałszywych, bo wywodzących się z niewyżycia pseudotwórczego, ergo - pasożytniczych. Co innego zaś, gdyby ten sam reżyser stworzył swój oryginalny dramat, bez prób wmawiania nam, że czyni to w zgodzie z wziętym na warsztat sceniczny autorem i pod firmą jego utworu!

No i właśnie przykład Mrożka z prawie nie znanego u nas (do czasu prapremiery, sprzed roku) "Vatzlava" - potwierdza niemal od początku do końca słuszność zasad reżyserskich Dejmka przy realizacji scenicznej nawet bardzo przewrotnej, a typowej dla pisarzy o podobnym pokroju, dramaturgii. Bo nie sam temat, jakim zajął się Mrożek w swoim utworze, stanowi o stylu inscenizacji. Ów styl co prawda przypomina nieco Gombrowiczowską "Operetkę", ale jest jednocześnie na tyle "Mrożkowy" bez pogrubiania i ugroteskowień, które równie szkodzą autorowi "Tanga", jak i Witkacemu, Gombrowiczowi czy (trochę inaczej) Różewiczowi - że wymowa widowiska zachowuje czystość gatunku a zarazem tę artystyczną czytelność, o jaką chodzi w dialogu teatru z widownią.

Temat "Vatzlava" to drwina - mówiąc ogólnie - z mechanizmów historii. I z naginania pojęć czystych: o wolności, sprawiedliwości, moralności - które zawsze towarzyszyły tęsknotom człowieka do ulepszania świata, w jakim przyszło mu żyć - do podejrzanych celów. I to tęsknotom ludzi prostych, naiwnych - oraz rozważaniom intelektualistów. Również prorokom, fanatykom idei, a także apekulantom, którzy z filozofii oraz haseł ideowych uczynili wygodne tarcze lub sztandary i transparenty - żeby pod płaszczykiem niby czystych prawd uprawiać własny proceder kłamstwa, terroru i ucisku. Zręcznie a cynicznie żonglując sloganami. A na dodatek jeszcze demoralizując tych, co omamieni pięknosłowiem, sami sobie gotują los, przeciwko któremu podnieśli bunt...

Wydawać by się mogło, że tragigroteska Mrożka zmierza do ukazania beznadziejności szlachetnych porywów ludzkich w przeżartym złem świecie. Jednaże należy pamiętać - a czyni to Dejmek w przedstawieniu z konsekwencją szydercy operetkowych maskarad i przymrużeniem oka racjonalisty, rodem z plebejskich misteriów oraz dworskiego teatru cieni - iż ów przewrotny, dziwnie nazwany "Vatzlav" nosi pod skórą uogólnionego błazna-wygnańca-niewolnika-rozbitka wyrzuconego na ląd królestwa Nietoperzy, duszę Wolterowego Kandyda. Ale Kandyda wraz z całą plejadą postaci, wziętych od Wielkich Encyklopedystów, przemieszanego jeszcze z charakterkiem słowiańskim. Inaczej mówiąc - Mrożek udaje, czyli ponownie pastiszuje: paradoksy życiowe prześmiewców i... ofiar ich przypowiastek filozoficznych w wieku Oświecenia. Nie przestając być autorem na wskroś współczesnym. I do tego moralizatorem, który zdaje się ostrzegać przed zanikiem wartości najwyższych, jakie sami - wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi, świadomie (co gorzej) lub bezwiednie (co jeszcze gorzej), - niszczymy. Z wygodnictwa, ze strachu, z braku własnych poglądów i postaw.

Tekst tej na poły kabaretowej "sztuki" można śmiało zaliczyć do najlepszych utworów Mrożka. I chyba najdojrzalszych w gatunku dotąd prezentowanej jego twórczości o znaczeniu uniwersalnym. Równocześnie zaś pojawia się w "Valzlavie" jakby dodatkowy ton Mrożkowej dramaturgii. Już nie skeczowej, czy rozwiniętej z tego kłębka nici prowadzącej do "Tanga" i "Emigrantów". A jeszcze dalej, niż w "Krawcu".

Dejmek nadał "Watzlavowi" - wraz z prosto-wykwintną (!) kapitalną scenografią Krzysztofa Pankiewicza i na poły parodystyczną oprawą muzyczną Anny Płoszaj, a wreszcie żartobliwymi układami sielsko-baletowymi Józefa Matuszewskiego - formę XVIII-wiecznej zabawy, która w swych dowcipnych rytmach kryje grozę przedstawianego świata zakłamania. Czysta robota, majstersztyk reżyserskiej prostoty i głębi myślenia racjonalistycznego. Widowisko to jest teatrem samym w sobie. Mądrym i ostrzegawczym. Więc pełnym refleksji wielogłosem o blaskach i cieniach człowieczeństwa, czyli o tym - żeby człowiek nie zapominał, że cień może mu przysłonić blaski egzystencji...

Bardzo dobra rola Vatzlava (Andrzej May), pary chłopków-roztropków obałamuconych (Bogdan Baer, Marian Stanisławski), interesująca "obnażona" dosłownie i w przenośni Sprawiedliwość - Justyna (Barbara Dziekan), przypowieściowe stare-dziecko (Jan Kasprzykowski). A w ogóle gra całego zespołu: zestrojona, równa - przepyszna w baletowych scenach-symbolach. Aż miło spojrzeć i słuchać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji