Artykuły

Bóg w nogach łóżka

"Panna Nikt" wg Tomasza Tryzny i Artura Pałygi w reż. Pawła Passiniego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Historia piętnastolatki, która po dwóch przyjaźniach zakończonych rozczarowaniem popełnia samobójstwo, wymyślona i zapisana została tuż przed zmianą systemową, zaś wyszła drukiem, a następnie zekranizował ją Andrzej Wajda w połowie lat 1990. Zanim "Panna Nikt" przetłumaczona została na kilkanaście języków, entuzjastyczna recenzja Czesława Miłosza zapewniła jej silną pozycję w kraju. Czy powieść Tomka Tryzny po niemal trzech dziesięcioleciach wciąż niesie aktualne treści? Paweł Passini nie bez powodu uznał, że tak. Zapewne dzisiaj podobny tekst uwzględniałby Internet, media społecznościowe i rozwój telekomunikacji, jednak to, co najważniejsze wydaje się uniwersalne. Poszukiwanie tożsamości w wieku dorastania, szukanie bliskich relacji, lojalność i manipulacja, poczucie bezwartościowości po zdradzie i porzuceniu - oto materiał, który po literackim przetworzeniu dał piorunujący efekt. Sięgnięcie po arcydzieło przez inscenizatora zawsze niesie jednak to samo banalne do znudzenia ryzyko, że adaptacja pod względem artystycznym nie dorówna oryginałowi. Łatwiej będzie pominąć jednak ten wątek, poprzestając na przypomnieniu odmienności dwóch światów: pisanego i inscenizowanego. Skupmy się na tym drugim.

Ela dostrzegła w realizacji Passiniego liczne zapożyczenia z filmu Wajdy. Tytułowa bohaterka podobnie się ubierała i z podobną manierą mówiła: powyżej średnicy swojego głosu, dziecinnie zmiękczając końcówki. Także jej dwie kolejne przyjaciółki prowadzone były podobnie do tych z ekranizacji. Wszystko to zaowocowało poczuciem, że spektakl pod względem aktorskim był wtórny w stosunku do filmu, a przez to mało interesujący. Przyznam, że ja kinowej adaptacji nie pamiętam, być może w ogóle jej nie widziałem, więc to, co stanowiło uciążliwą wadę dla Eli dla mnie było neutralne. Owszem, obsadzenie kobiety w roli nastolatki wymusiło pewną aktorską przesadę, jednak nie raziła ona bardziej, niż w innych podobnych przypadkach. Znalezienie amatorki w wieku zbliżonym do tego, w którym była Marysia (późna podstawówka z lat 1980., obecne gimnazjum, wkrótce znowu późna podstawówka) musiałoby wiązać się z podjęciem ryzyka. Takie talenty łowi się do filmu, ale do teatru trudno byłoby je zwabić.

Spośród kilkunastu aktorów, z których wielu, choćby mój ulubiony Jerzy Senator, wcielało się w więcej niż jedną rolę, trudno wyróżnić kogoś in minus. Grali solidnie, sceny zbiorowe budowali bez odstawania przez kogokolwiek, nikt nie pomylił się w dostrzegalny sposób, nie przepadł też na zawsze w otchłaniach niebezpiecznej scenografii. Aleksandra Karpiuk ekspresywnie zagrała artystkę Kasię, a Zina Kerste jako jej matka zachwyciła kierowanym do niej "nagraniem". W kwestiach wypowiadanych między innymi z widowni świetnie poradził sobie Krzysztof Boczkowski. Trudno mieć też pretensje do tych aktorów i aktorek, którym przypadło odtworzenie dosyć płaskich, stereotypowych postaci: zepsutych materialistycznych rodziców Ewy, zbuntowanej i bezczelnej uczennicy, niespełnionej nauczycielki czy niepotrafiącego nawiązać kontaktu z dziećmi pedagoga. Zagrali to, co zostało napisane, a wszelkie ewentualne słabe strony powieści obnażyli swoimi kreacjami w prawdziwie profesjonalny sposób.

Wiele postaci, zarówno tych imaginatywnych, istniejących niejako w umysłach bohaterów, jak i tych realnych, ze scen zbiorowych, nosiło maski. Pełniły one funkcję depersonalizującą, jak w przypadku uczniów w klasie, albo nadawały dziwaczności tworom takim jak Dżigi czy Pimpuś.

"Panna Nikt" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym na pewno zapadnie w pamięć dzięki bogatej i dynamicznej scenografii. Przestrzeń dużej, pochyłej (sic!) sceny, proscenium, częściowo nawet widowni, została przez Zuzannę Srebrną w pełni wykorzystana. Dominującym elementem była wielka rozpadlina w kształcie leżącej postaci, którą omijali aktorzy, lecz także z której się wyłaniali i znikali. Bestie przypominające hieny, którym towarzyszyły za kratami z tyłu sceny tańczące postaci, po antrakcie przeniesione zostały się do przodu, gdzie zastąpiły zniszczoną ławkę i klęcznik. To symboliczne uwolnienie złego nastąpiło wraz ze zmianą przyjaciółki. Marysia, zerwawszy kontakt z rówieśniczką o artystycznych aspiracjach, popadła w tak zwane złe towarzystwo, co odzwierciedliły także zmiany na scenie. Rzeczone psowate i barek z alkoholem pojawiły się wszak w miejsce mieszczańskich atrybutów kojarzonych ze spokojnym odpoczynkiem i pobożnością.

Oryginalnym pomysłem inscenizacyjnym była obecność kilku monitorów przypominających kształtem ogromne smartfony. Zawieszone nad sceną, pozwalały na dynamiczne obrazowanie różnych treści figuratywnych, symbolicznych (krzyże i krzyżyki) i napisów ("śmiertelni", "nieśmiertelni") zazwyczaj możliwych do złożenia po odczytaniu kilku lub wszystkich ekranów. Widywaliśmy też na nich twarze aktorek, zarówno z nagraną wcześniej mimiką, jak i kręcone w czasie rzeczywistym przez jednego z bohaterów widocznego na scenie.

Proscenium stanowiła dziura pokryta rzadką siatką, na której powierzchni odbyła się zarówno dziecięca zabawa, jak i atak drgawkowy przypominający epileptyczny. Trafiały tam też rzucane kości do gry i inne rekwizyty. Warto podkreślić, że tuż przed pierwszym rzędem, lecz i z tyłu widowni przemawiali lub przechadzali się aktorzy, co bynajmniej nie stanowiło czczego efektu. Rozpadlina na środku sceny - choć niekiedy funkcjonalna, na przykład wtedy, gdy stanowiła miejsce przebywania uczniów na lekcji w szkole - ograniczała wszak płaszczyznę, po której można było bezpiecznie się poruszać.

Spektakl był dopracowany od strony muzycznej, a kilka piosenek czy melorecytacji, a także chórków im towarzyszącym pozwoliło wprowadzić elementy musicalowe. Nawiasem mówiąc duża liczba gadżetów, dynamiczna inscenizacja, fakt, że jednocześnie w różnych miejscach sceny działy się różne rzeczy, wszystko to sprawiało, że niekiedy trudno było - przy nasyconym literackością tekście i intensywnym aktorstwie - wchłonąć wszystko. Paradoksalnie, ten inscenizacyjny naddatek, osłabiał niekiedy wymowę samych dialogów. Trudno mieć wprawdzie pretensje o "za dużo teatru w teatrze", ale niekiedy wydawało się, że łatwiej byłoby skupić się na wymianach między postaciami bez tej całej nachalnej (tu przyznaję Eli rację) otoczki.

Nie zabrakło w "Pannie Nikt" odwołań do wielkiej literatury światowej. Kończąca scena z Królową i dworzanami przypominała bal u Wolanta z "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa. Nadrealność sytuacji głównej bohaterki w sposób nieuchronny doprowadziła do katastrofy. Jednak zanim to nastąpiło, na przestrzeni trzygodzinnego przedstawienia umiejętne przeskoki w czasie między pogodnym dzieciństwem a trudnym dorastaniem pozwalały wpuszczać trochę światła w mroczny świat pełen niepokoju, poczucia winy, konfliktów z najbliższymi osobami i wewnętrznych rozterek.

"Panna Nikt" była, jak sądzę - choć Ela niekoniecznie się z tym zgadza - jedną z najbardziej udanych premier we wrocławskim Współczesnym w ciągu ostatnich lat. Rozmach inscenizacji i dużo dobrego aktorstwa pozwoliły ponownie odczytać ważny i wciąż aktualny tekst o tym, jak wrażliwość skazuje na cierpienie, a nieszczęśliwy zbieg okoliczności w połączeniu z neurotyczną osobowością prowadzi do tragedii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji