Artykuły

Subtelna kasza duszy

Święci pańscy! Ile razy na minutę można być przemądrym? W ilu zdaniach wysmażonych przed południem, a w ilu upichconych po południu, tkwić może sedno wszechrzeczy? Jak gęsto trzeba swe wystąpienie zalesić studzienną głębią, żeby w towarzystwie wypaść na człeka piekielnie łebskiego? Dwadzieścia razy na minutę? W dwustu przed południem i pięciuset po południu? Tak gęsto jak gęsty jest spiż czy może tak gęsto, jak gęsty jest malinowy chruśniak? Czemu, święci pańscy, czemu jest tak nieludzko, że zwyczajnych kretynów, z którymi po ludzku o niczym pogadać można, ze świecą szukać? Zwyczajnych kretynów albo litych smutasów. Pytam, bo jak się bywa, to się wie, że bracia nasi i siostry nasze są albo na dnie mądrości, albo na dnie dowcipu, albo operują ogniem ciągłym sentencji ontologicznych, albo miotają rozrechotanym napalmem "jaj". I co z tego, że się to wie?

Przecież wiesz, że nie ma nic głupszego niż napastliwy mędrzec, i że nic nie jest tak smutne jak dowcipniś w olimpijskiej formie, wiesz, że zaraz znów zginiesz tragicznie - i nic. Zostajesz. A na drugi dzień rano znów pilnie stawiasz się przed rytualnym plutonem egzekucyjnym głębin i wiców. Dlaczego? "Papierowe kwiaty", sztuka teatralna chilijskiego dramaturga Egona Wolffa, w istocie nie jest sztuką teatralną. To zbiór przepastnych jak Rów Mariański aforyzmów, godnych Freuda, Ciorana, Junga i późnego Heideggera. Ołów, półtorej godziny ołowianych sentencji, a nawet sentencyj, o coraz potworniej papierowej wrażliwości naszej, o powolnym stygnięciu uczuć, o lodowaceniu serc i o świecie zarastającym przedmiotami coraz bardziej bezdusznymi, bo coraz łatwiej w stronę totalnej uniformizacji się oddalającymi. Źle, cholera jasna, bardzo źle z nami jest. Mózgi nasze tępieją w medialnych kleszczach globalnej wiochy. Serca się marszczą niczym stare gruszki. Łzy nie uświadczysz, bo ludzka wrażliwość zdechła, a poza tym - dziś nie ma czasu na takie uczuciowe delikatesy. No i co, bracie mój albo siostro moja - no i co? Łyso ci?

Półtorej godziny czcigodnego kazania, dwadzieścia spiżowych prawd na minutę, iście leśmianowski chruśniak głębin - mózg twój na oślep skrwawiona ich sokiem. Dziewięćdziesięciominutowa (dwie godziny lekcyjne) historia, a nawet historyja, o kobiecie i mężczyźnie, którzy się wprawdzie nie znają, ale nie mogą żyć bez siebie, nie mogą, albowiem w niej jeszcze tli się ogarek czułości, bezduszny świat jeszcze nie wszystko w niej zdusił, on zaś do cna przejrzał tę bezduszność i już nigdy nie pozwoli wstrętnemu światu dmuchać w subtelną kaszę własnej duszy. Kobieta do końca bez siekiery (tak ją nazwę, bo Aldona Grochal zagra swą rolę bez pomocy siekiery) rankiem odkrywa w swej kuchni obcego mężczyznę w przyszłości z siekierą (wprawdzie Szymon Kuśmider przez godzinę i kwadrans gra bez siekiery, ale finałowy kwadrans - jak najbardziej z siekierą). Tak to się zaczyna - kompletnie niewiarygodnie. Kobieta odcięta od siekiery, tuszę, iż z powodu nie zduszonego ogarka swej czułości - nie wzywa policji. Mężczyzna skazany na siekierę postanawia zostać i zdać relację ze swej przenikliwości w stosunku do prawdziwej natury współczesnego świata więdnącego. Tak to się zaczyna, tak to idzie i tak to się kończy. Ona mało mówi, ale za to pilnie słucha. On - odwrotnie. Wstrząsający romans nawiedzonego mentora i czterdziestoletniej "gąski" rozwija się od sentencji do sentencji.

Czy o to tutaj chodzi, że człowiek, mając do wyboru powolną śmierć w gronie nawiedzonych fraz i powolną śmierć w obecności ciszy, zawsze wybiera to pierwsze? Czy każdy z nas, widzów, aby nie dlatego został do końca, że w łosie odciętej od siekiery "gąski" zobaczył swój własny los owej trzciny na wietrze, która dobrowolnie skazuje się na codzienną śmierć przez rozstrzelanie głębią bądź dowcipem? Ach, bracia i siostry, jakież to potworne jest, potworne i nie do pozazdroszczenia! Zawsze musimy wysiedzieć do końca. By smakować gorzką metaforę świata w postaci zwierzątek z trzciny (Wolff czytał również Pascala) - ta wątła menażeria wisi u "gąski" na ścianie, wisi jak memento. By smakować gorzką metaforę świata w postaci kwiatów z papieru (dobrze, że Wolff czytał również siebie) - skazany na siekierę Piotr Skarga jest wytwórcą nieusuwalnie sztucznej flory, zwłaszcza myślowej. Wreszcie i dlatego zostajemy, by zobaczyć nową wersję starej rosyjskiej zasady dramaturgicznej. Oto pojawia się siekiera, lecz w finale nie ma z niej żadnego pożytku. Cóż, siekiera to w świecie Wolffa też jest, zdaje się, jakieś memento. Lepsza siekiera niż takie życie? A może: nie czas żałować papierowych róż, gdy pod topór świata niewrażliwego idzie las ludzi duchowo kruchych jak trzcina?

Jak zwał, tak zwał. Grunt, że ontologiczno-psychodelicznego bigosu Wolffa nie sposób przejść sensownie. I tylko dwie rzeczy są tutaj pewne. Zdumienie, że artyści wzięli na warsztat dzieło tak pretensjonalnie puste. Oraz pewna jest stara prawda, że mianowicie i życie, i teatr istotny przetrwają tylko dzięki taktownym kretynom, co otwierają usta tylko wtedy, gdy mają coś do powiedzenia, i tylko dzięki dowcipnisiom, którzy umieją się miarkować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji