Artykuły

Gorzki smak złudzenia

"Bulwar zachodzącego słońca" Andrew Lloyda Webbera w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Henryka Wach-Malicka w Polsce Dzienniku Zachodnim.

To właśnie my tworzymy sny - śpiewają gwiazdy ekranu i rzemieślnicy przemysłu filmowego, bohaterowie musicalu "Bulwar Zachodzącego Słońca". Zgrabny szlagwort ma jednak więcej treści niż można sądzić. Zarówno pierwowzór filmowy (reż. Billy Wilder), jak muzyczno-sceniczna wersja Andrewa Lloyda Webbera są nie tylko opowieścią o potędze Hollywoodu, oferującego ludziom wizję piękniejszego świata. To także egzystencjalna opowieść o pułapce nieliczenia się z upływem czasu i toksycznym karmieniu złudzeniami. I o tym, że każdy sen kończy się przebudzeniem, a przebudzenie często bywa koszmarem, gorszym od nocnej zmory...

Takim też tropem poszedł Michał Znaniecki, reżyser "Bulwaru Zachodzącego Słońca" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Fachman od wielkich inscenizacji muzycznych i u nas zadbał o każdy szczegół; w spektaklu nie ma ani jednej pustej minuty. Jest kolorowo, pomysłowo i - jak przystało na klasyczny musical - "na bogato", co jest komplementem (!) także dla scenografa Luigiego Scogli i kostiumolożki Magdaleny Dąbrowskiej. A jednak szał zmieniających się dekoracji, scenicznych żartów i roztańczonych tłumów nie przesłania, na szczęście, dramatu! Smutnego losu Normy -gwiazdy niemego kina, uwięzionej w swojej rezydencji, która bardziej zresztą przypomina mauzoleum niż willę. Samotnej, starej kobiety, spragnionej triumfalnego powrotu na ekran, ale też czekającej na kogoś bliskiego. Jej postać gra Maria Meyer. Trudno o lepszy wybór. Aktorka bierze z marszu trudne partie wokalne, ale przede wszystkim uwiarygodnia Normę psychologicznym zapętleniem i walką lęku z przybraną pozą. Jej Norma żyje bowiem w dwóch światach. Tu i teraz jest starszą panią, marudną i despotyczną, ale trzymającą się ziemi. Gdy zaczyna wspominać lub opowiada o wymarzonej roli Salome, wpada w szeroki gest i ekspresyjną mimikę, charakterystyczne dla filmów sprzed ery dźwięku (świetnie podpatrzone minicytaty). I raz tylko zdejmuje wszystkie maski; w scenie miłosnej, gdy nadzieja obnaża ją nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.

Wybrankiem Normy jest młody scenarzysta Joe. Wybrankiem i ofiarą. Norma pragnie miłości, bliskości i bezpieczeństwa, zrobi więc wszystko, by poczuć się dla kogoś osobą ważną. Osaczy nawet i desperacko przekupi. Joe jest lustrem, w którym chce podziwiać siebie. Chłopak ją wykorzystuje, ale jest też zafascynowany. Blask niegdysiejszej sławy Normy, pada przecież i na niego... Tak to wygląda w sztuce, ale nie na scenie Rozrywki. Joe w interpretacji Artura Święsa jest jednowymiarowy, dziwnie płaski, pozbawiony wdzięku. Mechanicznie powtarzane ruchy i ciągle ten sam wyraz twarzy znieczulają widza na jego reakcje. Szkoda, że brakło pomysłu na interpretację tej roli. W kontraście do świetnego Dariusza Niebudka, który z drugoplanowej postaci Maxa uczynił człowieka najprawdziwiej cierpiącego. Z miłości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji