Elegia dla pewnej pani
Elegy for a Lady Arthura Millera, a jakże. Jednoaktóweczka o dzielnej biznesmence, która prowadzi butik i bawi się z klientami w psychofreudowskie gierki. I zaraz po niej następna: Some Kind of Love Story. Coś jakby historia miłosna. Tym razem o detektywie i dziwce, która wie wiele o gangu narkotyków w mieście. Bardzo amerykańska historyjka, jak z suspence'owego filmu z Nicholsonem czy Hoffmanem. Bzdurka taka, do grania w teatrze.
W Dramatycznym gra obie te role, w duecie z Włodzimierzem Pressem Jadwiga Jankowska-Cieślak. Na tej samej scenie, choć tym razem na dużej (Miller idzie w Sali Prób), Jankowska-Cieślak trochę wygłupa się w irlandzkiej farsie pt.Motel, jest w niej żoną gorylowatego mito-erotomana, biznesmena (znowu!) świeżej daty.
W Teatrze Nowym, też na małej scenie, Jankowska-Cieślak znowu w kameralnym duecie. Gościnnie z Wojciechem Pokorą, w sztuce Bogusława Schaeffera Raj Eskimosów (albo Audiencja III). Partneruje mu w grze w grę, aktorskiej grze o tym jak się gra i grywa, jak to u Schaeffera. Teraz trzeba napisać od razu: i w Motelu, i w Millerze, i w Schaefferze ta aktorka jest bardzo, bardzo dobra, ba, jest różna, pokazuje swoje możliwości komediowo-monodramowe, fakt. I zaraz potem trzeba powiedzieć to najważniejsze: szkoda jej na te kawałki, farsy, drobiażdżki. Na tę drobnicę. Jej się należy rola, rola jak dzwon, jedna, druga, trzecia i dziesiąta. To aktorka największych możliwości, na miłość boską, czy tego nie widać? Aktorka dla kreacji, wielkich kreacji w wielkich spektaklach.
Za dużo wymagam? Może. Ale czas intensywności aktorskiej jest ograniczony, bywa ograniczany, szkoda byłoby naszej jedynej gwiazdy z Cannes, że pozwolę sobie przypomnieć, że to ona właśnie dostała tam nagrodę za najlepszą rolę kobiecą, film Węgra Makka Inne spojrzenie.
Była Medeą i Elektrą, była Judytą z Księdza Marka, bywała tragiczna i krucha, nerwowa i twarda, bardzo współczesna w typie reakcji i bardzo staroświecka w wyrazie. Predestynowana do grania osobowości silnych, choćby silnych słabością, wiarą, pragnieniem. Predestynowana do grania postaci z bogatym wnętrzem, powikłanych, prawdziwych, namiętnych i w tym wszystkim jakoś czystych. Wymarzona w repertuarze szekspirowskim, antycznym i... współczesnym. Właśnie tak. Aktorka o nerwowości scenicznej (jest taka) rasowego konia, czuła jak sejsmograf, idealna w tzw. wielkich konfliktach. Najkrócej, bohaterka dla wielkiego repertuaru. Wielkiego i ważnego. Dlatego ta Elegia... kojarzy mi się tak dwuznacznie, tak dosłownie.
Co robić? Nikt nie prosił mnie, broń Boże, o to, bym się niniejszym podkładała, kładła salce między drzwi, upominała się o nie swoje, kto wie, może nawet nie znana mi osobiście pani Jadwiga Jankowska-Cieślak uważa, że dobrze jest jak jest, że tak ma być, czyli - tym samym - i z tej strony ta interwencja może być odebrana źle. No i trudno, niech tam. Piszę, bom smutna i też pełna winy. Parałam się i czasem i dziś jeszcze param - z rzadka - krytyką teatralną. Zatem miałam psi obowiązek już parę lat temu wołać wielkim głosem o miejsce dla talentu Jankowskiej-Cieślak. O tym, że się go jakoś, po polsku, marnuje. Że to rozrzutność nadmierna, że dla niej trzeba by i warto by pisać sztuki i komponować repertuar.
Uff! Jak pieriestrojka to pieriestrojka. Właściwi ludzie na właściwych miejscach - tyle o tym słyszymy, tak wiele sami o tym mówimy (piszemy). Może by więc chociaż raz - bez eufemizmów? Powtórzę: ta aktorka marnuje nam się niewykorzystana na miarę swoich zdolności. Wiem, nie ona jedna. I nie tylko aktorki się marnują. Ale od czegoś trzeba zacząć to mówienie prawdy sobie w oczy, a że najlepiej zaczynać od swojego, dobrze znanego podwórka...
Przypadek w kreacji losu i kariery to wielka sprawa, przypadek w karierze artystycznej często rozstrzyga o wszystkim. To, kogo się spotka na swojej drodze, kto nas usłyszy, zatrudni, zaprosi, wysłucha, komu się spodobamy itp. itd.
Przypadek i moment historyczny. Wiemy to aż nadto. Przypadek dla tej gwiazdy - bo to gwiazda, naprawdę - był łaskawy raz, dwa razy najwyżej. Wyniósł ją aż do laurów Cannes, wydobył z anonimowości wschodniej Europy. Na krótką chwilkę, na błysk.
Przedtem, na początku była też śliczna rola w filmie Trzeba zabić tę miłość. Początek królewski, wspaniały. Zobaczono w niej nadzieję pokolenia. I była nią. Z zamknięciem starego Teatru Dramatycznego stało się coś z karierą - niech będzie: rozwojem artystycznym - tej aktorki. Skończyły się Elektry i Medee. Zaczęły się epizody, zaczęły się przestoje, pauzy, cisze i zaczął się bulwar. Nie, żeby bulwar dla aktorki (pojęcie bulwaru i to, rzecz jasna, skrót oznaczający sztukę rozrywkową, bulwarową - tłumaczę, bo dziś trzeba objaśniać wszystko do końca, z peuntami włącznie), a więc, nie to, żeby bulwar dla aktorki to było coś bardzo nieładnego, przeciwnie, to także szansa pokazania swoich możliwości, ale tylko bulwar to już naprawdę nie TO.
Dla tej aktorki (niech mi wybaczy, że tak się tu wtrącam). Bo ona wciąż jeszcze jest jak złoto. I to jej złoto na elegię jeszcze nie zasługuje. Jak na dziś, jak dotąd. Nieuprawniona do końca - tylko widz i recenzentka - wołam: SOS! Judyto, wyjdź z motelu
Przynajmniej od czasu do czasu.