Artykuły

Traviata w oleodruku z Isaurą w tle

Dwa miesiące po premierze to jakby nieco za późno. Jak jednak można robić premierę w dniu, w którym rozpoczyna się wielki, Międzynarodowy Festiwal Wratislavia Cantans! W takim okresie nie śmiałbym Redakcji takiej operowej recenzji proponować. Ale Operze Wrocławskiej się spieszyło; na "Traviatę" czekała Martynika.

W ciągu dwóch miesięcy jakie minęły od premiery, obraz tego verdiowskiego spektaklu nieco się zatarł w pamięci. Gdy więc zespół Opery Wrocławskiej powrócił na macierzystą scenę, postanowiłem swe wrażenia odświeżyć. Nawiasem mówiąc - wybrałem się do opery dzień wcześniej by jeszcze raz wysłuchać "Nabucco", lecz ten spektakl został w ostatniej chwili odwołany.

"Traviata" się jednak odbyła i to przy nie najgorszej frekwencji. Był także obecny reżyser, Adam Hanuszkiewicz; wyraźnie naszą operę polubił. Robi wrażenie, rozdaje autografy, a bywa że i ze sceny przemówi. Kierują nim zapewne nie tylko sentymenty lecz i względy zawodowe. Wszak przygotowuje teraz nową wersję "Wesela Figara" Mozarta. Czy ta realizacja wywoła równie sprzeczne opinie co "Tra-viata"?

Na konferencji prasowej poprzedzającej wrześniową premierę, Adam Hanuszkiewicz powiedział: "Najpierw wyjaśnię dlaczego podjąłem się tej reżyserii. Sprowokowało mnie przedstawienie Traviaty w Metropolitan, które oglądałem na video. Myślałem, że to pani Fołtyn reżyserowała w okresie swej młodości reżyserskiej".

Pierwsze co rzuca się w oczy zanim jeszcze zabrzmią dźwięki uwertury, to scenografia autorstwa dwojga wybitnych artystów: Xymeny Zaniewskiej i Mariusza Chwedczuka. (Z kurtyny w tej realizacji się nie korzysta). Ta scenografia jest nadzwyczaj sugestywna i funkcjonalna; "gra" jak rzadko która. W drugim akcie przemiana pierwszej odsłony w drugą, wywołuje wręcz dramatyczne napięcie.

Inną mocną i zaskakującą zaletą przedstawienia jest strona muzyczna. Jose Maria Florencio Junior po raz drugi (po "Nabucco") zadziwił rezultatami swej pracy. Orkiestra choć zmniejszona (ta Martynika!) brzmi barwnie, akompaniując przy tym dyskretnie i starannie. To już zaczyna być muzyką. Trafiają się także przebłyski dobrego śpiewania w chórze (także zmniejszonym), oczywiście tylko w tych fragmentach, w których nie gubi rytmu. Na premierze raz po raz się to trafiało, a teraz po tournee trafia się jeszcze częściej.

Jest to zastanawiające, jak szybko na tę naszą operową scenę wraca przeciętność. Może więc - by nie fałszować rzeczywistości - powinniśmy takie właśnie, "normalne" przedstawienia recenzować?

Przy ładnej scenografii i nie najgorzej realizowanej muzyce, na scenie dzieją się rzeczy przedziwne. Hanuszkiewicz wprowadził dwie nowe, pantomimiczne role, które tkwią w tej "Traviacie" niczym drzazgi za paznokciem: Mistrza Ceremonii i Magdaleny. (Martynika, Martynika). Reżyser rozbudował je do tego stopnia, że stały się pierwszoplanowymi. Zwłaszcza Magdalena; biega wdzięcznie od kulisy do kulisy, wzdycha, raduje się, płacze, smuci, łasi i rozpacza Czy to jawa czy sen? Gryzetka czy siostra Alfreda? Dobry duszek czy "biały łabędź"?

Jest jeszcze huśtawka. Huśtawka-tyran, huśtawka-dyktator; w jej wahadłowym rytmie goście Violetty drobią przez cały pierwszy akt. - Trzy kroczki do przodu, trzy do tyłu, trzy do przodu morskiej choroby można dostać.

"Traviata" Hanuszkiewicza uważnie cierpi na nadmiar pomysłów, dla których najczęściej trudno znaleźć głębsze uzasadnienie. Choćby ten groteskowy "dziewiczy" balecik w scenie pisania listu, czy taniec "demonów" w scenie śmierci Violetty. Salon wytwornej kurtyzany przemienił się w coś co przypomina hamburski burdel. Panie tresowane pejczami cwałują po scenie w staroświeckich gorsetach, co przy pulchnych raczej kształtach naszych śpiewaczek daje dość zabawne efekty (o dobrym smaku już nie wspominam). Na premierze takie "numery" wywoływały śmiech (czy zamierzony?). Teraz jednak to nie bierze. Na oglądanym przeze mnie listopadowym przedstawieniu publiczność była dość osowiała. To już nie to samo co we wrześniu. Tempo - jak to się mówi - "siadło", spektakl się rozciągnął, ulotniła się premierowa werwa.

Dziwna sprawa; zdawać by się mogło, że każdy tu znajdzie coś dla siebie, bo są "romantyczne" żywe obrazy z gatunku "ostatnia noc dziewicy", są dreszczyki dla panów z dewiacjami; jest trochę z "Niewolnicy Isaury", "Kabaretu" a nawet z Benny Hilla. Dlaczego więc jest nudnawo? Jedno jest pewne; pani Fołtyn by tego nie wymyśliła. Nawet w okresie swej reżyserskiej dojrzałości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji