Artykuły

Anna Ilczuk krzyczy: "fuck!". Kiedyś broniła odsuwanych aktorów, oni dziś jej nie bronili

- Mam za sobą dziesięcioletnie doświadczenie współprowadzenia małej, niepublicznej instytucji kultury, która nie przetrwałaby bez dodatkowego wsparcia. Dlatego wiem, jak głupia jest wielokrotnie powtarzana rada, skierowana do nas, protestujących aktorów: "załóżcie sobie własny teatr". Tak samo można mówić: "załóż własne muzeum albo bibliotekę" - z Anną Ilczuk rozmawia Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Anna Ilczuk: - Wiesz, płaczę za każdym razem, jak przyjeżdżam do Wrocławia.

Magda Piekarska: Dlaczego?

- Bo wiem, że zaraz będę musiała stąd wyjechać. I tęsknię, trochę na zapas. Za miastem - tym ukochanym, rodzinnym, z którego nigdy nie wyjeżdżałam na dłużej niż na wakacje. Za rodziną i przyjaciółmi, nie tylko tymi z teatru, ale też z czasów liceum, podstawówki, przedszkola.

Anna Ilczuk o Wrocławiu

Często przyjeżdżasz?

- Bardzo rzadko - wracam właściwie tylko na zdjęcia do serialu, w którym tutaj gram. Praca trzyma mnie daleko od Wrocławia. Jestem tuż po premierze "Fuck" Marcina Libera w krakowskiej Łaźni Nowej. Za chwilę zacznę pracę nad "Chłopami" w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego i "Upadaniem" Arpada Schillinga w warszawskim Powszechnym.

Każdy mój tydzień organizują podróże - z Wrocławia do Krakowa, z Krakowa do Warszawy, z Warszawy do Krakowa. Mam wrażenie, że najwięcej czasu spędzam w pociągach, autobusach i samochodzie.

To gdzie teraz mieszkasz? Gdzie jest twój dom?

- Mój dom? Jest chyba w tej chwili tylko w relacjach między mną a moimi najbliższymi. Staram się nie użalać nad sobą - w dzisiejszych czasach to nie jest jakaś niezwykła sytuacja. Nie tylko aktorzy tracą pracę. Mnóstwo rodzin jest rozbitych przez to, że ktoś pracuje za granicą, wiele dzieci jest wychowywanych przez skype'a. Ja przynajmniej mogę pracować w swoim zawodzie, robić to, co kocham.

Chciałaś kiedykolwiek się stąd wyprowadzić?

- Nie, nigdy. Chociaż znajomi od lat mnie do tego namawiali - żebym się przeniosła do Warszawy, bo tam jest życie, praca, wyzwania. Ale wybrałam Wrocław. Zawsze byłam związana z tym miastem, z tutejszym teatrem - od offowego Ad Spectatores po publiczny Polski. I to nie był przypadek, ale świadomy wybór - chciałam tu żyć i pracować.

A teraz nagle dzieje się tak, jakby ktoś uznał, że ludzie poza dwoma największymi ośrodkami w kraju - Krakowem i Warszawą - nie zasługują na dobry teatr, na to, żeby mieć kontakt z kulturą najwyższych lotów, żeby móc kupić bilet na spektakl Krystiana Lupy.

Wrocław cię rozczarował?

- Pękła bańka mydlana. Przez całe życie mogłam z dumą mówić o tym mieście. Że dla Wrocławia kultura, nie tylko teatr, jest ważna, że powstaje tu mnóstwo wspaniałych inicjatyw, że spotykają się fantastyczni ludzie. Że to jest świetne miasto do życia, że stąd ledwie rzut beretem do Berlina i Pragi. I że bliżej nam do mentalności europejskiej niż wschodniej.

Wrocław wydawał się miejscem, gdzie ludzie są o wiele bardziej wyluzowani, tworzą z radością, bez napięcia na karierę. Uwielbiałam grać we Wrocławiu, odbiór publiczności był tu żywszy niż gdzie indziej. A teraz okazuje się, że nikomu już nie zależy, żeby tak było.

Teraz spotykamy się w Warszawie. A ja mam w sobie ogromny żal: dlaczego? Dlaczego miasto nie zawalczyło o to, żeby mieć na miejscu najlepszych reżyserów, aktorów, artystów, muzyków? Dlaczego mają się wynieść do stolicy?

Przez lata byłam lokalną patriotką i zawsze śmiałam się, że wrocławianina można poznać po tym, że przekonuje, że to jego miasto jest najlepsze, najfajniejsze. I kpiłam z warszawskich kolegów, którzy dzielili kraj, mówiąc, że jest w nim "stolyca i okolica".

Przeprowadzisz się do Warszawy?

- W tej chwili to konieczność - rozpoczynam pracę w Powszechnym. Nie mogę co rano z Wrocławia dojeżdżać na próby. Koledzy z Warszawy na szczęście nie kwitują tej mojej decyzji: "a nie mówiłem". Mówią: "głowa do góry, pomożemy ci, z nami nie zginiesz".

Anna Ilczuk o buncie

Wciąż jesteś we wrocławskim teatralnym podziemiu. Który moment tej walki był najtrudniejszy?

- Wszystkie. Cały ten czas jest piekielnie trudny do wytrzymania - od niezgody na decyzję komisji konkursowej, przez konflikt w teatrze, nasze zwolnienia, po czekanie na moment, który to wszystko rozwiąże. Na początku niosła nas nadzieja, że marszałek się opamięta i uzna, że to zły pomysł, skoro tylu specjalistów mu to powiedziało. No ale postawił na swoim.

Najgorsze, że to, co się dzieje wokół nas, dotyka nie tylko mojego życia zawodowego, ale i prywatnego, mojej rodziny i wszystkich ludzi, którzy są ze mną związani. Nie jesteśmy samotnymi wyspami.

Od buntu można odpocząć, nabrać dystansu, jeśli kursuje się między Krakowem a Warszawą?

- Nie. Zwłaszcza jeśli komuś zależy na tej walce, a mi bardzo zależy. Jak jesteś zakochana, to myślisz o drugiej osobie bez przerwy, i odległość ani praca nie mają tu nic do rzeczy. Tak jest z nami - nie ma od tego wytchnienia.

Tym bardziej, że obserwujemy postępujący rozpad miejsca, z którym byliśmy związani przez lata. Spektakle, cała nasza dziesięcioletnia praca - wszystko to zostało wymazane. Od momentu, kiedy w teatrze pojawił się Cezary Morawski, zniknęło stamtąd ponad trzydzieści osób.

Pytam o bunt, bo o nim właśnie opowiada spektakl "Fuck", w którym bierzesz udział wraz z Martą Ziębą, Katarzyną Strączek, Andrzejem Kłakiem, Michałem Opalińskim w Łaźni Nowej. Sięgacie do swoich doświadczeń związanych z Polskim?

- Okazuje się, że wcale nie aż tak mocno. Przede wszystkim, nie czuliśmy się uprawnieni do tego, żeby robić dokumentalny spektakl o naszej walce bez udziału wszystkich kolegów. Nasza piątka to tak naprawdę garstka, skromna reprezentacja byłych i obecnych aktorów Polskiego, w których uderzyła zmiana dyrekcji.

Opowiadamy tu - i tytuł nikogo nie zwiedzie, ani też nie zmyli - o scenach buntu. Cytujemy ikony buntu i za pomocą przywoływanych w spektaklu faktów i postaci, rozpuszczamy wodze wyobraźni. Opowiadamy o tym, czym może być bunt i jaką cenę się za niego płaci.

Anna Ilczuk o walce

Komu mówisz "fuck"?

- Niszczycielom świata. Hipokrytom, niekompetentnym urzędnikom, politykom, który dbają tylko i wyłącznie o swoje interesy, ludziom, którym jest wszystko jedno i którzy w każdej sondzie odpowiadają: "nie mam zdania", świadomym kłamcom, szowinistom, propagandowym dziennikarzom.

W spektaklu jest scena, w której zostajecie zmuszeni do przeproszenia Cezarego Morawskiego. Robicie to, leżąc krzyżem na scenie. Za co przepraszasz dyrektora?

- Nie robię tego ja, ale postać, którą gram - aktorka zwolniona z teatru. Nie realizuję tu własnych fantazji, ale pomysł dramaturga i reżysera. Ta scena powstała z refleksji, że każdy bunt spotka się z karą. A ponieważ jesteśmy wychowani w kręgu katolickim, nieodłącznym elementem kary jest żal za grzechy.

Konstatacja "Fuck" jest gorzka - na buncie przede wszystkim się traci. Żaden protest nie ma gwarancji powodzenia, cierpią relacje buntowników z bliskimi, ze światem. To po co w takim razie protestować?

- Bo bez tego nie ma człowieczeństwa. Równie dobrze można zadać pytanie, po co żyje człowiek, skoro w sytuacji niesprawiedliwości, głupoty nie jest w stanie powiedzieć "nie". Bunt jest niezbędny, żeby ocalić samego siebie i to, w co wierzymy. Nieustanne kompromisy tylko upadlają człowieka.

Jest też tak, że uwielbiamy budować zamki z naszych porażek. Ale wcale nie jest fajnie protestować i przegrywać. To jednak jest potrzebne. Stąd ostatnia scena w naszym spektaklu, w której protestujemy i dołącza do nas widownia.

We wtorek po spektaklu czytaliśmy list aktorów Teatru Polskiego w Bydgoszczy, gdzie władze miasta podjęły decyzję o zmianie dyrekcji wbrew zespołowi. Reakcja publiczności była wstrząsająca, poczuliśmy ogromne wsparcie dla tego protestu. Prezydent Bydgoszczy powiedział, że jeśli zespół będzie protestował, zamieni teatr w scenę impresaryjną. A to oznacza nieliczenie się z człowiekiem, z publicznością, z artystami. Jest tak, jakby urzędnicy dostali wszystko na własność. I to, jak bardzo niemoralna jest ta sytuacja, czuje każdy, kto przychodzi do teatru.

Kontekst "Fuck" zmienia się w kalejdoskopowym tempie - kiedy zaczynaliście pracę, ten problem dotykał waszego teatru, teraz władze w całej Polsce planują wymianę dyrektorów. To dotyczy w tym momencie Bydgoszczy, za chwilę Kalisza, a także Krakowa. I chodzi nie tyle o nowe, narodowe powinności sztuki, co raczej o przekonanie urzędników, że teatr jest kwestią mało istotną.

- Z pewnością winy za tę sytuację nie można zrzucać na obecny rząd. To nie jest kwestia ostatnich dwóch lat, ta zmiana w sposobie myślenia zaczęła się dużo wcześniej. Wystarczy wspomnieć protest środowisk teatralnych: "Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem" - był reakcją na urzędniczą teorię, że teatry powinny zarabiać na siebie, co stanie się możliwe, jeśli zaczną w nich pracować menedżerowie.

To wolnorynkowe podejście do sztuki zaczęło się za rządów Platformy. Chciałabym to zobaczyć: filharmonie, domy kultury, muzea, biblioteki, które na siebie zarabiają! Gdyby każdy w Polsce miał pensję w wysokości kilkunastu tysięcy złotych, można byłoby wywindować ceny biletów do teatrów i muzeów do wysokości 200-300 złotych i kultura zaczęłaby sama się finansować. Ale nie w naszych warunkach!

Mam za sobą dziesięcioletnie doświadczenie współprowadzenia małej, niepublicznej instytucji kultury, która nie przetrwałaby bez dodatkowego wsparcia. Dlatego wiem, jak głupia jest wielokrotnie powtarzana rada, skierowana do nas, protestujących aktorów: "załóżcie sobie własny teatr". Tak samo można mówić: "załóż własne muzeum albo bibliotekę".

Pamiętasz, kiedy sama po raz pierwszy się zbuntowałaś?

- Nie, ale musiało to się wydarzyć bardzo wcześnie. Przecież cały rozwój człowieka polega na buncie - bez niego nie nauczylibyśmy się chodzić ani mówić, nie mielibyśmy świadomości, gdzie się kończymy, a gdzie zaczynamy. Przy czym celem buntownika nigdy nie jest sam bunt. Chodzi o to, żeby próbować coś zmienić, żeby walczyć o to, co jest dla nas istotne.

Nie jestem i nigdy nie byłam osobą, która mówi, że pada, kiedy ktoś pluje jej w twarz. Rodzice mnie tego nauczyli - że trzeba mieć własne zdanie i walczyć o nie, że koniunkturalizm jest okropny.

Mam charakter, zadaję niewygodne pytania, staję w obronie innych. Tak robiłam, kiedy moim kolegom z teatru groziło wyrzucenie z pracy. Dziś oni wciąż tam pracują i stoją po drugiej stronie barykady. Nie podam tutaj żadnych nazwisk, bo to nic nie zmieni, nie chcę też prowokować odbijania piłeczki. Ale oni wiedzą, o kim mówię.

To, że nie stanęli w twojej obronie, kiedy znalazłaś się w identycznej sytuacji, pokazuje, jak głęboki był i jest podział w Polskim.

- Tak, i ja to rozumiem. Pragnieniem aktora zawsze było granie, występowanie na scenie. Sama doświadczyłam tego, jak ciężko jest wypaść poza obieg - miałam dwa puste sezony, kiedy nie wchodziłam do obsady żadnych premier. To zrozumiałe - mamy, mieliśmy właściwie spory zespół, co sprawiało też, że była duża konkurencja. Tak wygląda życie aktora - z pierwszego planu trafiasz na najdalszą orbitę i grzejesz ławkę. Pojawił się nowy dyrektor, dał kolegom nadzieję na zawodowe odrodzenie. A oni mu uwierzyli i poszli w to. Trudno mieć do nich pretensje - to naturalna reakcja. Ale też wielu kolegów, którzy trwają z nami w proteście, było w podobnej sytuacji. Mówili: "nie grałem, ale ten teatr mi się podobał, miałem nadzieję, że za chwilę wyjdę na scenę".

W całym tym konflikcie, jak i we wszystkim, co robię, wartością jest dla mnie móc spojrzeć sobie spokojnie w oczy. Podejmować decyzje w zgodzie z sumieniem. I nie poddawać się presji tłumy, ogółu, kariery, interesu.

Praca nad "Fuck", rozbieranie na czynniki pierwsze tej anatomii buntu, była dla was terapią?

- Wszyscy jesteśmy wdzięczni Bartkowi Szydłowskiemu i teatrowi Łaźnia Nowa za wsparcie. To dotyczy także wcześniejszych naszych działań, co znalazło wyraz podczas ubiegłorocznego festiwalu Boska Komedia, kiedy jury wyszło na scenę z zaklejonymi ustami. To są drobne, może śmieszne gesty, ale dla nas niezmiernie ważne. Dziękujemy też Marcinowi Liberowi za to, że nas zaprosił do tej pracy.

Pewnie, chciałabym móc odetchnąć po premierze, zrzucić ten ciężar. Ale to tak nie działa. I nie ma co się napinać na to, że zadziała - artysta zawsze przetwarza swoje życie. Więc i tu opowiadamy o naszym buncie, ale nie tylko. I szczerze mówiąc, nie wiem, na ile nam to pomaga, a na ile jest to sól na nasze rany. Nie sądzę, żeby jakikolwiek spektakl był w stanie zastąpić wizytę u psychologa. Zresztą przed wyjściem na scenę nie myślę o sobie, raczej o widzach - to oni są tu najważniejsi.

Anna Ilczuk o marzeniach

A stając przed nimi, idąc z manifestacją 8 marca, biorąc udział w demonstracjach KOD-u, o co walczysz, w imię czego się buntujesz?

- O to, żeby spróbować zostawić ten świat w maksymalnie dobrej kondycji. Dla mojego dziecka, być może także przyszłych dzieci. Myślę o tym, żeby przyszłym pokoleniom dobrze się w tym świecie żyło. Jestem feministką, więc chcę, żeby kobiety miały równe prawa we wszelkich aspektach życia. Żeby młodzież mogła korzystać z edukacji na najwyższym światowym poziomie. Chciałabym móc oddychać czystym powietrzem. Chciałabym pójść czasem do lasu. I chciałabym, żeby ten las jeszcze był.

I żeby ludzie byli dla siebie mili. Żeby umieli ze sobą rozmawiać, mimo przeciwstawnych poglądów. Żeby ktoś uszanował moje zdanie tak, jak ja staram się szanować zdanie innych.

A kiedy myślisz o wrocławskim Polskim, jaką wizję przyszłości masz przed oczami?

- Wiadomo, czasu się nie cofnie, tego, co zostało zniszczone, nie da się na siłę odbudować. Ale każda zmiana może prowadzić w dobrą stronę. Widzę więc teatr, który nie jest na siłę lepiony z okruchów, ale jak Feniks odradza się sterowany jakimś wewnętrznym ogniem. Ze świadomością wszystkich błędów, które zostały popełnione. Takie są moje wizje, ale - jak powtarza Tomasz Lulek, mój kolega z Polskiego: rozmawiajmy o faktach.

* Anna Ilczuk, aktorka, reżyserka. Na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu można ją było oglądać m.in. w "Wycince" w reżyserii Krystiana Lupy, "Onych" Oskara Sadowskiego, "Kazimierzu i Karolinie" i "Ziemi obiecanej Jana Klaty" oraz w "Dziadach" Michała Zadary. Zagrała Violettę Villas w powstającym filmie o piosenkarce. Wyreżyserowała m.in. "Dzieci z Bullerbyn" w Polskim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji