Wizyta we Wrocławiu
Wrocław długo na nią czekał. W tym wypadku nie chodzi oczywiście o wizytę, niżej podpisanej, lecz zupełnie innej, nieporównanie znaczniejszej Starszej Pani, której nazwisko nabrało już treści symbolicznej: Klary Zachanassian. Jakkolwiek objawienie słynnej bohaterki Durrenmatta na scenie przy ul. Zapolskiej doszło do skutku dopiero po zmianie na stanowisku dyrekcyjnym tej -placówki, zostało jednak zaaranżerowane scenicznie przez poprzedniego jej kierownika, Jakuba Rotbauma, i nosi na sobie bardzo wyraźne piętno osobowości artystycznej tego reżysera. W swoim klimacie, w środkach wyrazu, w ekspozycji poszczególnych komponentów widowiska, spektakl wrocławski odbiega dość znacznie od wzorca realizatorskiego, jakim w stosunku do tego utworu posłużyła się większość innych teatrów. Wzorzec ten, przy wszelkich odmianach stylu indywidualnego poszczególnych twórców przedstawień, opierał się na ogół na klasycznych przesłankach pewnego mitu, do którego nawiązuje sztuka Durrenmatta.
Jest to odwieczny mit smoka. Wszelkie opracowania tego prastarego motywu, niezależnie od tego, czy wywodzą się z zamierzchłej przeszłości, czy są produktem myśli nowoczesnej, operują nieodmiennie tym samym schematem akcji: fantastyczny potwór pojawia się w krainie zamieszkałej przez zwykłych śmiertelników, terroryzuje ich i wymusza składanie sobie obiaty w ludziach. Filozoficzny i moralny sens tych przypowieści dotyczy zawsze relacji wzajemnych między tymi trzema współczynnikami: smokiem, jego ofiarą oraz zbiorowością, podlegającą szantażowi. Przy czym na plan pierwszy wysuwa się zazwyczaj właśnie zbiorowość. W podaniu o smoku wawelskim nie tyle interesują nas takie czy inne atrybuty tego niecnego drapieżnika, ani cnoty dziewicze pożeranych przezeń z upodobaniem Krakowianek, lecz fakt, że pojawia się ktoś - Krakus, czy może szewczyk Skołuba - kto dzięki swej odwadze lub inteligencji potrafi się bestii przeciwstawić. Inaczej mówiąc, chodzi przede wszystkim o to, jakie reakcje wyzwala władza smoka w ludziach, których usiłuje on sterroryzować. Czy, zafascynowani jego potęgą i mirażem jego obietnic, ulegną mu i będą się prześcigać w służalczym posłuchu dla jego okrutnych i absurdalnych żądań - czy też wyłonią spośród siebie bojownika, który podejmie z nim walkę, walkę nierówną i niebezpieczną, ale w rezultacie przynoszącą zawsze unicestwienie potwora.
Ten sens moralny i społeczny kryje się także w przypowieści scenicznej Durrenmatta. Smok występuje tu w masce "najbogatszej kobiety świata"; rolę niewinnej dziewicy przeznaczonej na ofiarę spełnia stary grzesznik, zwykły sklepikarz Ill; ale żadna z tych dwóch postaci nie jest właściwym bohaterem utworu. Jest nim miasto Gullen. Oni to właśnie, Gulleńczycy, pojęci jako pewna zbiorowość, stanowią najważniejszy obiekt zainteresowań autora; ich przede wszystkim dotyczy jego okrutna wiwisekcja, zakończona tak pesymistyczną diagnozą. Podkreśla to zresztą cała poetyka tego utworu, cała owa niesamowita i surrealistyczna stylizacja, zastosowana do postaci Klary Zachanassian; wszystkie, nagromadzone w takiej obfitości, groteskowe i makabryczne szczegóły charakteryzujące jej osobowość, cały nieprawdopodobny sztafaż, w którym autor ją umieszcza, świadczą przecież o tym, że jest ona tu uosobieniem, że odgrywa funkcję katalizatora w stosunku do najważniejszej "dramatis personae": do miasta Gullen. Znamienne jest również z tego punktu widzenia ujęcie postaci Illa: cały, tak, przenikliwie i głęboko odmalowany proces jego załamywania się wewnętrznego, jego narastającej rezygnacji i biernego poddania się nieuchronnym wyrokom - odpowiada ściśle tej roli, jaka w tradycyjnym ujęciu smoczego mitu przypada dziewicy upatrzonej na ofiarę. Ona sama nigdy nie walczy: los jej całkowicie jest uzależniony od innych, od rycerzy, którzy spieszą na jej ratunek. W danym wypadku od Gulleńczyków.
Otóż we wrocławskiej inscenizacji proporcje te zostały wyraźnie odwrócone. Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że Rotbaum odczytał sztukę Durrenmatta przede wszystkim jako indywidualną historię tytułowej bohaterki: historię pewnej dziewczyny z ludu, która, okrutnie skrzywdzona w młodości, uzyskuje następnie dzięki swej urodzie, sile swej indywidualności, a także wskutek dość niezwykłych kolei życia, bogactwo i władzę; wówczas przybywa do rodzinnego miasta, by wziąć sprawiedliwy odwet na sprawcy swej dawnej niedoli. Oczywiście, przy tej okazji zarysowują się niedwuznacznie postawy członków tej społeczności, z którą przeprowadza ona swój niesamowity proces o głowę Illa. Rotbaum wyraziście i z lojalnością wobec tekstu uwydatnił narastanie schorzenia, potwornej psychozy, której, zgodnie z zamysłem autora, ulegają Gulleńczycy. Ale zarówno poprzez poprowadzenie roli tytułowej, jak nade wszystko poprzez bardzo swoiste potraktowanie poetyki durrenmattowskiej, zdegradował niejako całą tę warstwę utworu, przekształcił ją właściwie w tło, na którym tym silniej wyeksponował "prywatne życie pięknej... Klary".
Jako typowy przykład może tu służyć choćby scena w gaju, ujęta tutaj w konwencji całkowicie realistycznej, z zupełnym zniwelowaniem poetyckiej wieloznaczności "drzewo-ludzi"; na ławeczce, ustawionej wśród leśnych zarośli - przedstawionych w manierze umiarkowanej stylizacji, zastosowanej w całej scenografii - dwoje ludzi nie pierwszej młodości oddaje się po prostu wspomnieniom swych miłosnych uniesień; nie obywa się przy tym nawet bez pewnych akcentów rodzajowych. Podobnie zniwelowane są, a przynajmniej potraktowane z możliwie największą dyskrecją, wszelkie inne, surrealistyczne i groteskowe rekwizyty i współczynniki tej poetyckiej maskarady, poprzez którą autor podkreśla arealistyczną, pretekstową właśnie funkcję "starszej pani" i jej zdumiewającej egzystencji. W wypadkach, gdy przekazanie takich elementów w spektaklu staje się absolutnie niezbędne ze względu na bieg akcji, gdy wynika po prostu z dialogu scenicznego (jak choćby dwójka kastratów, czy lektyka niesiona przez morderców z Sing-Sing), Rotbaum stara się jak najbardziej zatrzeć ich wymowę, osłabić ich oddziaływanie, przez tym silniejsze akcentowanie realiów "życiowych" w całej scenerii.
O przeniesieniu punktu ciężkości z płaszczyzny miasta Gullen, pojmowanego jako wielka metafora współczesnego świata, na indywidualną sprawę Klary Zachanassian, świadczy również zakończenie spektaklu, w którym reżyser zrezygnował z epilogu, obrazującego w sztuce euforię Gulleńczyków po ich "uwolnieniu się" od Illa i przerażającą przewrotność jego pośmiertnej "apoteozy". W przedstawieniu wrocławskim ostatnie słowo ma Starsza
Pani, wręczająca mordercom Illa przyobiecaną nagrodę: "Oto czek". Taki jest akcent finalny, po którym zapada kurtyna.
Nie przesądzając w tej chwili obiektywnej słuszności i uprawnień realizatorskich do takiej swoistej - raczej "populistycznej" - transpozycji utworu Durrenmatta, stwierdzić trzeba, że reżyser przeprowadził swoją koncepcję z konsekwencją i dużą siłą wyrazu. Akcja toczy się sprawnie, spektakl ma doskonałe tempo i emocjonujący rytm narastającego napięcia; przestrzeń sceniczna (rozbudowana pomysłowo przez Aleksandra Jędrzejewskiego) wykorzystana jest celnie i logicznie; sceny zbiorowe odznaczają się, jak zawsze u Rotbauma, pięknym układem, a niekiedy także silnym ładunkiem wewnętrznym.
Pod względem aktorskim wysuwa się oczywiście na czoło postać tytułowa w interpretacji Janiny Martynowskiej. Zgodnie z wyraźną intencją reżysera, nie ma ona w sobie niemal nic z groteskowej kukły, ani tym bardziej z wyabstrahowanej "nagiej idei". Jest to istota jak najbardziej cielesna i realna, pełna jeszcze sił witalnych i bynajmniej nie pozbawiona uroków kobiecości. Jej wyznanie na temat protezy (jak mi się zdaje, w stosunku do tekstu nieco złagodzone) odbieramy jako rodzaj swoistej i złowieszczej kokieterii. Ta Klara Zachanassian jakoś mi się uparcie kojarzy z postacią innej całkowicie proweniencji życiowej i literackiej; mianowicie z jedną z najbardziej żywo i soczyście odmalowanych bohaterek "Sławy i chwały" Iwaszkiewicza - Hanią Wolską; prostą dziewczyną ze wsi polskiej, która, wywędrowawszy w dalekie światy, zrobiła fantastyczną karierę, stała się wielokrotną milionerką, ale wśród całego tego splendoru zachowała w gruncie rzeczy swą dawną tężyznę i bezpośredniość "ludową". Coś z tego odnajduję wyraźnie w Klarze ucieleśnianej przez Martynowską. To na pewno nie jest makabryczna figura z koszmaru sennego, groteskowe i monstrualne upostaciowanie "smoka": to normalna i żywa kobieta, która w ekscentryczny nieco sposób kupuje sobie sprawiedliwość. Zresztą, w ramach ogólnej koncepcji widowiska, postać zarysowuje się bardzo interesująco, ma w sobie soczystość, ironię, drapieżność, wiele akcentów prawdziwie przejmujących.
Ill, w interpretacji Józefa Pierackiego, to "niewinny grzesznik"; popełnił kiedyś świństwo, którego rozmiarów i rzeczywistego sensu zupełnie sobie nie uświadamiał. Ot, takie sobie małe świństewko, nieomal naturalne dla wyskoków jurnej młodości. Ten Ill jest pogodny i jowialny; do końca zdaje się nie rozumieć istotnego sensu tej katastrofy, która mu zagraża. Pieracki bardzo konsekwentnie zarysowuje sylwetkę człowieka, pozbawionego poczucia odpowiedzialności, "letkiewicza", który nie przejmuje się nawet zbytnio grożącym mu bankructwem finansowym; jego zabiegi w stosunku do Klary wynikają raczej z odżywających w nim ciągot erotycznych, niż z zachłanności na spodziewany profit. To także zgodne z założeniem ogólnym: boć przecież Ill jest wiernym synem swojego miasta, reprezentującym postawę wszystkich Gulleńczyków. Spośród innych postaci sztuki wyraziście zarysowuje się Burmistrz w wykonaniu Artura Młodnickiego, oraz Nauczyciel Władysława Dewoyno. Ten ostatni - może jedyny w spektaklu - kładzie silniejszy nacisk na nadrzędny sens sztuki; jest to może jedyna postać postać, mająca w sobie coś z tragicznego uogólnienia.