Anty - Durrenmatt
Mamy to już za sobą, szczęśliwie odfajkowane. Z niemałym wprawdzie opóźnieniem - w pięć lat okrągło po przedstawieniach w Krakowie, w Warszawie, w Łodzi, w Poznaniu - trafiło jednak wreszcie na scenę Teatru Polskiego we Wrocławiu arcydzieło współczesnej dramaturgii, którego znajomość jest dzisiaj jednym z elementarnych obowiązków człowieka myślącego, świadomego swojej epoki; powiedzmy to nawet skromniej: człowieka kulturalnego. Najbardziej rażąca luka w repertuarze wrocławskich teatrów została tym trybem załatana, przynajmniej dla oka. Czy aby nie zaklajstrowana?
W sześć lat zaledwie po prapremierze w Zurychu "Wizyta starszej pani" stała się dziełem już klasycznym - wzorcowym, reprezentatywnym. Jest chyba pewne, że na przykładzie tej właśnie sztuki historycy literatury będą kiedyś roztrząsać, demonstrować "styl epoki", charakter i profil dramaturgii w połowie naszego stulecia. To bowiem nieprześcignione dzieło Durrenmatta skupia w sobie wszystkie bodaj najistotniejsze tendencje, najcenniejsze wartości współczesnej literatury dramatycznej; pozornie eklektyczne, jest najprawdziwszym artystycznym odbiciem i tworem swojego czasu.
Dzieło "wzorcowe" - dlaczego? Śledząc, dramaturgię światową, ostatnich lat dwudziestu w całym jej bogactwie, w splątaniu najbardziej sprzecznych kierunków i konwencji artystycznych, nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że posiada ona przecież, w szczytowych swoich realizacjach, pewien wyraźny wspólny mianownik - wspólne pole obserwacji, zasób doświadczeń, zespół przemyśleń. Ten wspólny mianownik to - najogólniej - podstawowa problematyka współczesnej psychosocjologii i "filozofii człowieka" (termin proponowany ostatnio przez Adama Schaffa). Z wielu jednak kluczowych, trudnych i bolesnych rozrachunków naszego świata po drugiej wojnie wyłoniła się przede wszystkim konieczność obnażenia - także na płaszczyźnie psychosocjologicznej - mechanizmu Wielkiej Zbrodni; zbrodni zbiorowej, w której twarz zbrodniarza rozpływa się w tłumie - zbrodni pozornie anonimowej. I tutaj Durrenmatt trafia w samo centrum tarczy. W tłumaczeniu na język teatru podstawowe pytanie epoki sformułować można na przykład tak: w jaki sposób przyzwoite, zacne z kościami, chrześcijańskie, "europejskie" miasteczko o chlubnych tradycjach kulturalnych (tu przenocował ongiś Goethe, tu Brahms skomponował kwartet) staje się gniazdem morderców, meliną zorganizowanej szajki zbrodniarzy z Burmistrzem, Nauczycielem, Księdzem i Policjantem na czele?
"Wizyta" jest genialną metaforą dramatyczną, nośną, wspaniale klarowną a nie natrętną, wybornie skonstruowaną. Ale jest zarazem niezmiernie konkretną, precyzyjną analizą zjawiska społecznego i w tym jej siła; w tym także świetność metafory. Anonimowość Wielkiej Zbrodni w sztuce Durrenmatta to efekt klasycznego procesu alienacji w jego znaczeniu najpierwotniejszym, określonym przez Marksa: chodzi po prostu o alienację pieniądza. Wartość umowna - środek wymiany - staje się siłą samoistną, siłą złowrogą, niszczącą, ujarzmiającą. Morderca Alfreda Ilia nie ma przecież imienia własnego. Na imię mu Miliard.
Miliard Klary Zachanassian nie jest wszakże sceniczną alegorią. Jego postać materialna, stopniowo coraz zuchwalsza, objawia się jako "nowe żółte buty" gulleńczyków, nowy dzwon na wieży kościelnej i złoty ząb Policjanta, koniak, czekolada i "radio u Hagholzera", telewizory, lodówki, skutery, futra i fraki, Volkswageny, Ople, Mercedesy... Na koniec miliard zostaje katem. Ale miliard nie ma rąk - oprócz tych wynajętych zbiorowo, zapłaconych hurtem. I oto druga strona procesu alienacji: strona ludzka.
W świecie Starszej Pani "wszystko można kupić". Wartość umowna staje się jedyną wartością realną. Skoro jednak jest nią pieniądz, wszystkie wartości ludzkie stają się kupne, a więc pozorne, kłamane. Tracą swój byt. Z wartości ludzkich pozostają jedynie słowa, nazwy
- frazesy. Droga do zbrodni jest generalną wyprzedażą wartości - za miliard. Warto przy tym zwrócić uwagę, że w toku owej wyprzedaży stosunek realnych wartości do frazesu jest odwrotnie proporcjonalny: im wartość ludzka bardziej pozorna, kłamana, tym frazes głośniejszy. Frazes staje się szyldem i jednocześnie namiastką wartości unicestwionych. Szyldem zbrodni. Będzie w tej roli coraz zuchwalszy, coraz bezczelniejszy. Na koniec Alfred Ill zostanie zamordowany. "...Nie dla pieniędzy - Lecz dla zwycięstwa sprawiedliwości - I dlatego, że tak nakazywało sumienie - (...) Aby nasze dusze nie poniosły szkody - I nasze najświętsze ideały...".
Dewaluacja wartości moralnych i ludzkich objawia się więc jako dewaluacja słowa - w postaci frazesu. Durrenmatt nie ufa słowom - i to jest przesłanka pierwsza, którą musi przyjąć każdy inscenizator "Wizyty starszej pani" bez względu na swoją wizję artystyczną i charakter własnego "warsztatu teatralnego". Z tej to przecież niepewnej, podejrzanej i zagrożonej wartości słowa wywodzi się cały dialog "Wizyty", cała "wewnętrzna dramaturgia", konstrukcja i tonacja tej "komedii tragicznej". Dialog przewrotny, oparty nieustannie na dysonansach, drążony gruntownie ironią, persyflażem - to podstawowa materia dramatyczna tej sztuki. Wyprzedaż wartości jest tragiczna, ale jej maska jest śmieszna; śmieszna i okrutna - okrutna przez śmieszność. Tradycyjne kategorie estetyczne "tragizmu" i "komizmu" tracą tu zresztą jakiekolwiek zastosowanie, tak jak bezradne są w połowie naszego stulecia, prymitywne i prostoduszne tradycyjne pojęcia o świecie. Zbrodnia jawi się w teatralnym przebraniu, z teatralnym ceremoniałem, z grzmiącym frazesem; śmieszność staje się złowroga, śmieszność chwyta za gardło. Najzabawniejsze postacie "Wizyty starszej pani" to dwaj poczciwi grubaskowie, Koby i Loby - dwaj fałszywi świadkowie, których wykastrowano i oślepiono...
"Poetyka złamanego koloru" - tak określił to zjawisko współczesnego teatru, przy innej zresztą okazji, jeden z najwybitniejszych naszych krytyków. Nie ulega kwestii, że jest to właśnie formuła artystyczna dramaturgii Durrenmatta i zasada najświetniejszej jego sztuki.
Na koniec jeszcze jedna elementarna prawda, którą stanowczo trzeba pojąć przystępując do inscenizacji "Wizyty starszej pani": narzędziem owego programowego "łamania koloru" jest tu w efekcie nie tylko dialog - nie sam dialog. Dialog "Wizyty" znajduje przecież naturalne przedłużenie, drugie skrzydło - funkcjonalnie niemal równorzędne - w tej warstwie konstrukcji dramatycznej, którą nazywamy teatralizacją. Co to znaczy? Nie chodzi tu oczywiście o pospolite autorskie didaskalia, z którymi współczesny twórczy reżyser nie musi i najczęściej nie powinien się liczyć. Chodzi natomiast o to wszystko, co jest podkreślaniem teatralności - przełamywaniem rzeczywistości w teatr. Czterej obywatele Gullen, z gałązkami w ręku, grający "drzewa" w lasku Konradowym - jako "drzewa" mówiący wierszem i ogrywani jak rekwizyty - to nie jakowaś dziwaczna ekstrawagancja (i nawet nie nadrealizm, co sam autor podkreśla). Teatr jest udawaniem, ale udając demaskuje zarazem udanie, teatralność, pozę i maskę rzeczywistości, którą udaje. Spotkanie Ilia z Klarą w lasku Konradowym jest i musi być w założeniu sztuczne, nawet wbrew ich intencjom; jest reżyserowane, jak cały ceremoniał dworu miliarderki, jak reklama, która ją otacza, jak jej ślub z ósmym mężem w gulleńskiej katedrze, jak nareszcie uroczyste i podniosłe morderstwo. Jesteśmy w teatrze, i to w teatrze stopniowo coraz bardziej marionetkowym: miliard zapłacono właśnie za przemianę gulleńczyków w marionetki.
Marionetki - to oczywiście punkt dojścia. To finał. Nie są jednak z dziecinnej bajki. Raczej z Grand-Guignolu. Rusza się nimi ciągnąc za sznurki. Przez to są groźne. Za sznurki ciągnie bowiem miliard. Jesteśmy naprawdę w teatrze! W sali teatralnej "Pod Złotym Męczennikiem", w blasku krzyżujących się reflektorów i w błyskach magnezji, wśród kamer filmowych i telewizyjnych, wśród mikrofonów i zachłystujących się sprawozdawców radiowych (szkoda, że państwo tego nie widzą!) marionetki recytują, wykrzykują teksty zapamiętane w poprzednim swoim, ludzkim wcieleniu - teksty, z których zostały tylko słowa. Potem mordują. Potem inkasują miliard za morderstwo. Na koniec, podzielone na chór męski i żeński, śpiewają na cześć dobrobytu, na cześć miliarda i miliarderki, na cześć nowych butów! I pomijając nawet całą sferę sensu, którą starałem się wyłuszczyć - jest to przecież, dla ambitnego i śmiałego inscenizatora, partytura teatralna jedna z najwspanialszych, jakie napisano kiedykolwiek. Jakub Rotbaum przedsięwziął więc tym razem realizację sztuki, której podstawowa materia artystyczna jest jak najdalsza od jego ugruntowanych poglądów na teatr, od jego stylu i warsztatu twórczego, który ma swoją właściwą rangę, ale ma także swoiste ograniczenia. Mógł zrealizować "Wizytę" tylko wbrew autorowi, walcząc z autorem i z jego tekstem. Wypada chyba podkreślić, że sama zasada tego typu pracy teatralnej i stosunku twórcy teatralnego do dramaturgii jest artystycznie w pełni prawomocna. Istotne są jedynie konsekwencje.
W zderzeniu dwu przeciwstawnych orientacji artystycznych nie doszło do kompromisu. Górę wziął reżyser. Zaczął od tego, że ów "złamany kolor" Durrenmatta przekształcił w tonację czystą i dziewiczą jak farba z tuby. Słowa podejrzane, wartości zagrożone, sentymenty mieszane i dwuznaczne odzyskały swą pełną powagę, dziewiczą prostotę. Ironie, persyflaż, elementy groteski wyrugowano metodycznie i konsekwentnie. Wyrugowano także to wszystko, co nazwaliśmy teatralizacją. Cóż tedy pozostało z "Wizyty starszej pani"?
Pozostała bardzo smutna opowieść o miliarderce, która zjawiła się w rodzinnym miasteczku, by zażądać głowy dawnego kochanka. Opowieść romantyczna. Rzecz o zranionej miłości, o okrutnej zemście i o tym, że ludzie są przekupni. Nie o nich jednak wreszcie chodzi. W przedstawieniu Rotbauma bohaterami są kochankowie, Alfred i Klara. Ich nastrojowe duety w Konradowym lasku nie mogą być oczywiście zmącone przez jakoweś żywe i gadające "drzewa". Jesteśmy w krainie sentymentu i przeżywanych wspomnień, na grobie młodzieńczej miłości; wieńce, gromadzone stosami na trumnie jeszcze żywego Ilia, są po prostu melancholijne, jak wieńce na grobie. I wszystko kończy się z chwilą, kiedy trumnę ze zwłokami można już zamknąć, odesłać na Capri. Reszta jest milczeniem. Łzawym, niestety.
A miasto Gullen? Analiza mechanizmu zbiorowej, "anonimowej" zbrodni uległa znamiennym uproszczeniom nie tylko przez ową "jednobarwną" - odbarwioną w efekcie interpretację tekstu; także przez inscenizację, w sensie nawet czysto technicznym. Walcząc z autorem, egzorcyzmując wszelką teatralność i umowność sceniczną, reżyser napotyka raz po raz na bardzo dziwne i raczej zabawne przeszkody, które sam przeciw sobie gromadzi. Widać to bodaj najwyraźniej w drugim akcie, w toku wędrówki Illa po mieście: w obawie przed najprostszą choćby zmianą otwartą, która mogłaby zniweczyć "iluzję" rzeczywistości, nie chcąc wszakże spuszczać kurtyny po każdej scenie, reżyser zmuszony jest zasłaniać kolejne segmenty dekoracji specjalnymi ścianami, które zjeżdżają raz po raz ze sznurowni, zresztą pozbawione jakiejkolwiek funkcji. W międzyczasie atoli, kiedy za owymi ściankami uwijają się mechanicy, trzeba coś przecież zaaranżować; wyprowadza się tedy na proscenium biednego Illa, który się boi i przeżywa strach drepcząc od kulisy do kulisy - tak długo, aż mechanicy skończą. Wolno również przypuszczać, że ta wędrówka po proscenium ma zapewne uprawdopodobnić przenoszenie się Illa z miejsca na miejsce - ze sklepu na posterunek policji, z posterunku do magistratu i z magistratu do kościoła.
Strach Illa wydaje się tutaj, ostatecznie, ważniejszy, a już na pewno bardziej czytelny od przemiany miasta Gullen. Postępujący proces "zepsucia" i "demoralizacji" gulleńczyków zaakcentowano skądinąd bardzo swoiście - dopisując prostytutce Luizie całą nie istniejącą scenę wraz z tekstem (Luiza w sklepie) i jeszcze kilka niemych, tanecznych epizodów na proscenium, raczej niezgrabnych. Zbrodnia za miliard staje się płaska, pospolita, dosłowna, jak zbrodnia za dwa "górale"; obywatele Gullen są raczej kupieni, w sensie najprostszym, niż usidlani, zniewoleni miliardem, w miliardzie zatraceni. Przechodzą po prostu na stronę miliarderki - nie miliarda; w scenie mordu nie uzasadniają zbrodni wobec świata ("dla zwycięstwa sprawiedliwości" i w imię "najświętszych ideałów"), ale najprościej, z konkretnym adresem winowajcy siedzącego na ławce, piętnują Illa, który skrzywdził Klarę. W takim układzie finałowa scena chórów jest rzeczywiście zbyteczna, bezprzedmiotowa. Nie ma dla niej miejsca w spektaklu. To logiczne i konsekwentne.
Nie chcę tym razem, w zasadzie, oceniać pracy aktorów. Robili to, co im kazano, prowadzeni twardo i bez zahamowań w wytkniętym kierunku. Warto jednak kierunek ów zilustrować jeszcze od strony zadań stawianych aktorom.
Dla przykładu: Józef Pieracki (Alfred Ill), aktor, którego cenię prawdziwie wysoko (dawałem temu wyraz niejednokrotnie) i który zresztą, także w tej roli, potwierdził swoją klasę w wielu scenach, otrzymał widać zadanie przeżywania strachu na proscenium w sposób niezmiernie wizualny. Na premierze wyglądało to w pewnych momentach tak, że Pieracki konwulsyjnie trząsł wargami. Już jednak na czwartym przedstawieniu, kiedy wybrałem się powtórnie na "Wizytę", dały się zauważyć pewne retusze: Pieracki przestał trząść wargami, a wspaniały lśniący samochód wjeżdżał na scenę i zjeżdżał już bez zapalonych świateł...
Jak to dobrze, że jest jednak postęp i mogę skończyć ten przydługi artykuł optymistycznie.