Artykuły

Wojna o teatr, wojna o kulturę

W Bydgoszczy przegrał człowiek, który zaprosił Olivera Frljicia do wzniecania skandalu. Ale to ledwie początek sporu, jaki i czyj ma być teatr - piszą Przemysław Skrzydelski i Piotr Zaremba w tygodniku W Sieci.

Może ważniejsze od tego, kto wygrał konkurs na dyrektora Teatru Polskiego w Bydgoszczy, jest to, kto przegrał. Paweł Wodziński kierujący sceną od dwóch lat. Krytykowany za lewicową linię programową, ale szczególnie za jedną aferę.

SKANDAL I PETYCJA

Na Festiwal Prapremier bydgoski teatr zaprosił chorwackiego reżysera Olivera Frljicia. A ten ze swoim zespołem pokazał "Naszą przemoc i waszą przemoc", widowisko, w którym Jezus schodził z krzyża, by zgwałcić muzułmańską imigrantkę, a aktorka wydobywała z krocza polską flagę.

Reakcją marszałka województwa kujawsko-pomorskiego, polityka PO Piotra Całbeckiego, była groźba odmowy dotacji na kolejny festiwal. Naturalnie odpowiedzią mediów liberalno-lewicowych były z kolei narzekania na "cenzurę". Przypomnijmy, że kilka miesięcy później Frljić zrealizował "Klątwę" w warszawskim Teatrze Powszechnym. Tym razem skorzystał z zaproszenia Pawła Łysaka, dyrektora teatru w Bydgoszczy przed erą Wodzińskiego.

Równocześnie w samej Bydgoszczy Wodziński spotkał się z narastającą opozycją. Grupa obywateli, wśród których nie zabrakło artystów, zarzuciła szefowi sceny programową jednostronność w lewicowym duchu i niski poziom artystyczny przedstawień. Argumenty protestujących są na tyle interesujące, że warto przytoczyć fragment ich petycji.

"Teatr ze sceny prowadzącej ożywczy dialog z widownią zmienił się w silnie zideologizowane, hermetyczne laboratorium. [...]. W wystąpieniach zespołu artystycznego publikowanych w ostatnim czasie w ogóle nie pojawia się widz. Nieoficjalnie zaś ze strony zespołu padają stwierdzenia w rodzaju widz nie jest nam potrzebny. [...]. Uważamy, że teatr jest wielką rozmową o człowieku, ale do rozmowy potrzebne są co najmniej dwie strony. Bez widowni teatr traci swój podstawowy sens i staje się jałową publicystyką.

Niestety repertuar proponowany przez panów Pawła Wodzińskiego i Bartosza Frąckowiaka [zastępca dyrektora Teatru Polskiego - przyp. red.] preferuje spektakle będące na ogół toporną ilustracją haseł politycznych bądź reportaży z jednego kręgu ideowego. Znamienny jest odwrót od klasyki, od wielkiej literatury na rzecz naprędce tworzonych scenariuszy mających niewiele wspólnego z dobrą dramaturgią, często zaś wymierzonych we wrażliwość i w przekonania dużej części odbiorców.

Teatr Polski w Bydgoszczy jest jedyną zawodową sceną w mieście, stąd ciąży na nim obowiązek prowadzenia dialogu z widzami o różnorodnych, w tym odmiennych od kierownictwa teatru, poglądach. Dotychczasowy kurs kierownictwa spowodował odpływ części widowni, która nie znajduje w nim propozycji dla siebie". I rzeczywiście tak było: za dyrekcji Wodzińskiego i Frąckowiaka fotele świeciły pustkami.

Zespół aktorski w większości stanął za dotychczasowym dyrektorem i nie chciał konkursu, uważając, że samo rozpisanie procedury byłoby wyrazem braku zaufania do linii Wodzińskiego. Wygląda jednak na to, że władze miasta (a rządzą tam PO z SLD) nie przejęły się tym, opowiadając się za zmianą. Z komisji konkursowej usunięto aktorkę, którą uznano za stronniczą, bo podpisywała manifesty w obronie dyrektora.

NOWA AWANTURA?

Spośród siedmiu kandydatów wygrał nie dotychczasowy szef, lecz aktor i reżyser Łukasz Gajdzis, który za czasów dyrekcji Pawła Łysaka realizował w Bydgoszczy dość popularne przedstawienia ("Pchła szachrajka", "Klub kawalerów"), a ostatnio był wicedyrektorem teatru w Gnieźnie. Podczas ubiegania się o stanowisko unikał krytykowania poprzednika, zapowiadał jednak "poszerzenie oferty".

Aktorzy tymczasem zażądali ujawnienia materiałów z konkursu, w teorii więc scenie może grozić awantura na podobieństwo tej, która wybuchła we wrocławskim Teatrze Polskim. Mogą liczyć na sojuszników. Chociaż spektakle z czasów Wodzińskiego nawet przez progresywnych krytyków nie były uznawane za jednoznacznie wielkie sukcesy. I obiektywnie nimi nie były, choćby nieudany "Dybuk" w reżyserii Anny Smolar, z dramatem Szymona An-skiego niemający po prostu nic wspólnego. Ale istotnie często odwoływały się do aktualnych sporów politycznych, w duchu lewicowym. Przykładowo przedstawienie w teorii traktujące o Komunie Paryskiej - "Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" - autorstwa Wiktora Rubina wprost nawiązywało do czarnego protestu.

Tak wydarzenia bydgoskie komentowała na Facebooku teatrolog z Gdańska dr Joanna Puzyna-Chojka: "To, co się stało w Bydgoszczy, jest po prostu skandaliczne. To kres idei teatru jako zespołu. Dlaczego kolejny dyrektor chce przejąć teatr wbrew aktorom? Panie Łukaszu, po co to panu? Naprawdę chce pan powtórzyć casus Cezarego Morawskiego?". Również "Gazeta Wyborcza" piórem Witolda Mrozka stanęła po stronie odwołanego dyrektora i jego zastępcy, którzy "wprowadzili miejski teatr do ligi europejskiej" i wypracowali "wyrazistą linię krytycznych przedstawień / o dzisiejszych problemach Polski, Europy i świata - kryzysie uchodź-czym, protestach kobiet i ich politycznym buncie czy populizmie". Nietrudno zauważyć, że dla lewicowego krytyka doraźna publicystyczność i natrętne uwspółcześnianie to zaleta, nie wada.

ZMIANA ATMOSFERY

Niełatwo jednak uniknąć wrażenia zmiany atmosfery, nie tylko w Bydgoszczy. W tym samym czasie w kaliskim Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego skończyły się rządy Magdaleny Grudzińskiej. Zastąpił ją Bartosz Zaczykiewicz też mówiący o większym otwarciu się na widza. W przypadku scen w mniejszych miastach takie zmiany mają znaczenie szczególne, gdyż publiczność niezgadzająca się z programem dyrektora nie ma dokąd się przenieść. Także we Wrocławiu, gdzie oczywiście sytuacja wobec wielości teatrów jest inna, grzebany od pół roku - najgorliwiej przez lokalną "Gazetę Wyborczą" - nowy dyrektor Teatru Polskiego Cezary Morawski przynajmniej na razie przetrwał ataki i zapowiedzi zdymisjonowania. Będąc na początku produktem kompromisu między platformersko-ludowym zarządem województwa a pisowskim Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, 16 marca doprowadził do pierwszej pełnoprawnej premiery - "Chorego z urojenia" Moliera w reżyserii Janusza Wiśniewskiego.

Przedstawienie od razu zostało zaatakowane przez "Wyborczą". Na premierę przyszli za to wiceminister kultury Paweł Lewandowski i szef dolnośląskiej "Solidarności" (związek od początku wspierał Morawskiego), a także niektórzy członkowie zarządu województwa. Przedstawienie publiczność przyjęła owacją, a wiceminister miał je dawać za wzór innym scenom.

Możliwe, że mogło tam dojść do mobilizacji bardziej konserwatywnych widzów. To o tyle paradoksalne, że ten "Chory z urojenia" jest wystawiany według typowych dla Wiśniewskiego recept polegających na naśladowaniu stylu Tadeusza Kantora. Wrocławscy tradycjonaliści na popieranie spektakli wybieranych przez Morawskiego są trochę skazani, zwłaszcza że wobec obstrukcji części zespołu i odmów wielu reżyserów miał on kłopot z przygotowaniem jakiejkolwiek premiery.

A co ze zmianą w Bydgoszczy? "My nie oceniamy programu pana Gajdzisa, bo go nie znamy. Ale sam fakt odrzucenia zasady, że dla pana Wodzińskiego nie ma alternatywy, uważamy za coś pozytywnego. Podobnie jak otwarcie dyskusji o naszym teatrze" - mówi jeden z inicjatorów petycji Jarosław Jakubowski, dramaturg (autor słynnego "Generała" o Wojciechu Jaruzelskim).

PODZIAŁ

W Bydgoszczy pewnie nie będzie "kontrrewolucji". Ale przynajmniej zostało ukarane pobłażanie bluźnierstwu. W dzisiejszych czasach to dużo. Zarazem jeżeli nawet Gajdzis nie przyniesie przełomu, możliwe, że będzie się bardziej liczył ze zróżnicowanymi gustami i wrażliwościami publiczności. Bo inaczej niż w Teatrze Polskim we Wrocławiu, który pod rządami Krzysztofa Mieszkowskiego miał widownię, teatr bydgoski ustawicznie ją tracił.

I co ciekawe, zmiany dokonali, choć pod społeczną presją, urzędnicy samorządowi związani z liberalną opozycją. Na tym tle żałośnie wygląda decyzja Rady Warszawy, aby o prawie 1,9 mln zł zwiększyć dotację dla Teatru Powszechnego. Dyrektor Paweł Łysak od stołecznej PO dostaje nagrodę za "Klątwę". Za obrażające nie tylko wierzących, prostackie widowisko. W skali dotacji dla scen 1,9 mln zł to zresztą kwota gigantyczna.

Dyrektor stołecznego Biura Kultury Tomasz Thun-Janowski zapewnił, że nie ma mowy o nagradzaniu za konkretne przedstawienie. Ale w cywilizowanym świecie podnoszenie lub obcinanie finansowania jest wyrazem aprobaty albo dezaprobaty dla publicznej placówki. Cóż, mamy dwie Polski i dwie Platformy. Niezadługo świat teatralny może być wstrząśnięty kolejnym spektakularnym konfliktem. Ministerstwo Kultury na dniach ogłosi konkurs, który zadecyduje o obsadzie dyrekcji Starego Teatru w Krakowie. Ta bowiem scena, wraz z Teatrem Narodowym, znajduje się pod bezpośrednim nadzorem MKiDN.

TEST

Ten konkurs zadecyduje również o losie Jana Klaty, który ubiega się o kolejną, czteroletnią kadencję. Kiedy do władzy dochodził rząd PiS, konserwatyści żądali odwołania szefa Starego. Nie posunął się on co prawda tak daleko jak Paweł Łysak i przez Olivera Frljicia był oskarżany o zablokowanie pomysłu na "Nie-Boską komedię" jako sztukę o polskim antysemityzmie (w rzeczywistości górę wziął przede wszystkim opór utytułowanych weteranów krakowskiej sceny). Klata był za to krytykowany z powodu jałowego eksperymentatorstwa.

Jego pomysł, aby w "Królu Learze" władca był papieżem (i wokół siebie miał córki - dostojników Kościoła), za skrajnie niemądry uznał nawet lewicowy prof. Jan Hartman. "Wróg ludu" Ibsena był odbierany jako przedstawienie zmienione w wiec, a "Do Damaszku" Strindberga miało nawet swój oddzielny epizod z protestami publiczności podczas jednego z pierwszych pokazów. Dodajmy, że kluczową scenę tego "Wroga ludu" - spontaniczną, trwającą niemal pół godziny społeczną debatę między widzami a aktorem grającym rolę dr. Stockmanna - Klata przeniósł ze spektaklu pod tym samym tytułem w reżyserii Thomasa Oster-meiera, guru scen niemieckich. Polscy widzowie nawet mogli zobaczyć jego wersję "Wroga" na toruńskim festiwalu Kontakt 2016. Czy dyrektorem Narodowego Starego Teatru, sceny znanej na całym świecie, miałby pozostać reżyser, który kopiuje pomysły kolegów z zagranicy?

Nawet polityk PO Jerzy Fedorowicz (niegdyś dyrektor Teatru Ludowego w Nowej Hucie) oceniał inscenizacje z czasów Klaty za przygotowywane nie na miarę teatru narodowego. Bronili go jednak platformerscy ministrowie kultury, a Piotr Gliński uznał, że nie ma prawnych podstaw rozwiązywania umowy z kontrowersyjnym artystą. Dziś stający wobec konkursu Klata, jeszcze niedawno antyprawicowy w wypowiedziach, wyraźnie zaczął zabiegać o lepsze relacje ze środowiskami konserwatywnymi, na co odpowiedzią były zaskakujące deklaracje niektórych znawców teatru na łamach "Do Rzeczy".

Niewiele wiadomo o konkurentach. Na pewno startuje mniej znany reżyser Jacek Zembrzuski, który nie ukrywa, z kim chciałby robić swój teatr, i nawet prezentuje to na Facebooku; pojawia się nazwisko Pawła Miśkiewicza, reżysera średniego pokolenia, wychowanka Krystiana Lupy. Wiele zamieszania zapewne wprowadziłby dawny dyrektor Starego Mikołaj Grabowski, ale nie wiadomo, czy wystartuje. Trzeba też jednak pamiętać, że to m.in. Grabowski niegdyś wypromował Klatę. A czy staną do rozgrywki Monika Strzępka i Paweł Demirski?

Nieoficjalnie urzędnicy mówią, że w przedpokoju nie czeka zastęp reżyserów i menedżerów o wrażliwości konserwatywnej. Można tylko stawiać na mniej radykalnych, liczących się jakoś z gustem nielewicowej publiki. Niemniej przedłużenie mandatu Janowi Klacie byłoby abdykacją tego rządu wobec nie tylko wrogich sobie poglądów politycznych, lecz i absurdu estetyki nielicującej z narodową sceną.

Czeka nas dyskusja nie tylko o personaliach, lecz także o zasadach obsadzania teatrów i zarządzania nimi. Czy są one własnością aktorów, którzy zapewniają poparcie dyrektorom, często wcześniej ich zatrudniających? Czy władza publiczna może chcieć zmiany linii programowej, nie mówiąc o kontroli nad wydatkami? Czy podstawą dyskusji o dorobku jest tylko wizja artystyczna, czy również jakiś pożytek społeczny, zwłaszcza tam, gdzie instytucja jest jedyną w mieście?

Ministerstwo chce debaty na specjalnej konferencji, ale część środowiska utwierdza się w politycznej opozycji i sam fakt dyskutowania o prawach i obowiązkach uważa za zamach na niezależność.

--

Na zdjęciu: "Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy", Teatr Polski, Bydgoszcz

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji