Artykuły

"Opowieść wigilijna"

Karol Dickens, żyjący w wiktoriańskiej Anglii pisarz i moralista miał, konsekwentnie zresztą realizowaną, receptę na wychowanie młodego pokolenia.

Ale dzisiaj młodzież Dickensa nie czyta. Jeżeli w ogóle sięga po książkę w dzisiejszym królestwie dyskotek, video-clipów, to ewentualnie po amerykański hit, albo przymusową lekturę, ale na pewno nie po XIX-wieczne sentymentalne tomiszcza.

Reżyser Vojo Stankowski liczył zapewne, że widowiskowym "brykiem" przybliży młodzieży dickensowską moralistykę. Uznał też pewnie, że skoro ludzi przyciągają melodramaty do kina, to dlaczego nie miałyby przyciągać ich do teatru? Poza tym adresował swój spektakl także do ludzi starszych, którzy płakali nad losami Davida Copperfielda i innych dickensowskich bohaterów "dawno, dawno temu".

Nie na darmo nazywam spektakl Stankowskiego brykiem. Posiada on bowiem wiele cech tej niechlubnej "pomocy naukowej": streszcza pobieżnie główne wątki, nie oddając jednak ani klimatu, ani piękna języka oryginału. Stara się wiernie przedstawić problematykę oraz istotę utworu literackiego, nie roszcząc sobie oczywiście pretensji do bycia dziełem sztuki.

I tu tkwi tragikomiczna różnica między brykiem a spektaklem reżyserowanym przez V. Stankowskiego. Nowohucka "Opowieść" miała być snuta w zwolnionym tempie (odrealniona grą cieni i muzyką) poetycką impresją. Niewiele jednak ostało się z górnolotnych planów reżysera. Po pierwsze, nie wypaliła scenografia: Janusz Trzebiatowski pozamawiał scenę gigantycznymi konstrukcjami przypominającymi połamane szkielety cieplarni, z których przed zimą ściągano w pośpiechu (i nie ściągnięto) folię znad ogórków i pomidorów (zeschnięte badyle tychże zdobią foliowo-żelazny dziwoląg). Te nieruchawe (bo ciężkie) konstrukcje są nieustannie przestawiane przez aktorów odzianych w "maskujące" zielone peleryny. Miało to płynnie urozmaicać zmieniający się czas i miejsce akcji, ale ich niezdarny ciężar uniemożliwia uzyskanie lekkości półrealnego mirażu.

Drugie pudło to muzyka. Po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że muzyka elektroniczna nie jest aż tak uniwersalna i zawsze adekwatna jak się wydaje kompozytorce. Mechaniczne brzmienie jako ilustracja snu stało się dysonansem.

Trzecim nieudanym elementem jest sposób wpisania aktorów w korowód majaków głównego bohatera, Z jednej strony są to niematerialne zjawy, z drugiej - "normalni", osadzeni w realistycznej konwencji ludzie. Wskutek kłopotów ze zróżnicowaniem tej sprzeczności aktorzy tworzą postacie schematyczne, powierzchowne, nieciekawe. Jedynie odtwórca głównej roli, doświadczony (i nie zmuszany do grania ducha...) Tadeusz Szaniecki wychodzi z tego zwycięsko. Choć - szczerze mówiąc - trudno poważnie traktować jego głębokie przejęcie się słowami Ducha Wigilijnego (Ireneusz Kaskiewicz), którego ustawiono na koturnie i przebrano za (ozdobioną!) choinkę...

Gdyby tak więcej troski i staranności, zaś mniej niefrasobliwego tupetu, byłby może ten spektakl lepszy...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji