Artykuły

Z Manetem spotkanie drugie

MIELIŚMY już okazję zetknąć się z dramatopisarstwem Eduardo Maneta. Przed kilku laty Teatr Współczesny prezentował jego "Mniszki", a była to - o ile się nie mylę - ostatnia wrocławska realizacja Jerzego Jarockiego.

Nieprzypadkowo wspominam o tym. Sytuacja wyjściowa obu dramatów (tzn. "Mniszek" i "Jednookiego") jest niemal identyczna: trzech mężczyzn jedno odizolowane wnętrze, którego opuścić nie można. Słuszniej: można, ale dopiero po spełnieniu określonych warunków Tu i tam zza murów dosięgają tylko echa świata zewnętrznego: zbliżające się, narastające pogłosy rewolucji (może tylko rewolty) w "Mniszkach", ryk wygłodniałych lwów i oczekującego igrzysk rzymskiego tłumu w "Jednookim".

Można zapewne odkryć także inne związki między oboma utworami, choć i rozbieżności są także zasadnicze. "Jednooki" wydał mi się bardziej "europejski". Jeśli w "Mniszkach" frapowały przede wszystkim latynoskie obsesje i fascynacje, to nową sztukę Maneta wywieść można z doświadczeń teatru europejskiego od Szekspira poczynając a na Brechcie kończąc (mamy przecież i coś w rodzaju songu).

W ogóle dziwna to sztuka. Kiedy już zaczyna się człowiek domyślać "co autor chciał nam przez dzieło powiedzieć", następuje wolta i okazuje się, iż chodzi o coś zupełnie innego. Najpierw mamy więc studium człowieka w stanie najwyższego zagrożenia, człowieka odkrywającego swe najtajniejsze, ale też najbardziej obrzydliwe, wnętrze. Można inaczej: rzecz o człowieku miotającym się między biegunami, przy czym każda decyzja jest klęską. Albo: obnażenie przyziemnego praktycyzmu naszych ludzkich marzeń. Potem - i to wydało mi się najciekawsze - rysuje się coś jakby pamflet przeciw nawiedzonym apostołom, fanatycznym prorokom. Kiedy jednak okazało się, że ów apostoł jest tylko cynicznym prowokatorem, wszystko przestało mnie bawić.

Oczywiście "Jednookiego" można odczytywać jeszcze inaczej. Nie wiem tylko czy zachwycać się "głębią" i "pojemnością" dzieła, czy też krzywić się na brak myślowej precyzji. Zastrzeżenie: nie znam tekstu autorskiego, mogą mówić jedynie o wersji zaprezentowanej przez Wandę Laskowską na scenie Teatru Kameralnego.

Przedstawienie ma oczywiste walory - niezłe tempo, sporo interesujących sytuacji i reżyserskich pomysłów, dwie co najmniej bardzo udane propozycje aktorskie, wreszcie atakujące wyobraźnię "prowokacyjną" choć "obiektywną" brzydotą dekoracje Zofii Pietrusińskiej. Jest jednak także rzecz, która drażniła mnie szczególnie. Myślę tu o manierycznie panoszącym się ostatnio w naszych teatrach składniku widowiska określanym jako "ruch sceniczny". Tym razem irytowało nie tylko samo pojęcie, lecz także konkretne działania wymyślone przez Zygmunta Rozlacha. Można je określić jako "pseudoumowne quasi brutalności". Osobiście wolałbym więcej "prawdy" (scenicznej oczywiście) mniej stylizowanego "markowania". Pomogłoby to reżyserowi budować nastrój, tworzyć napięcia.

Dwa moje typy aktorskie to Witold Pyrkosz (Tibulus) i Andrzej Hrydzewicz (Cumulus). Pyrkosz raz jeszcze potwierdził skalę talentu i wrażliwości. Po baśniowym i farsowym wcieleniu w "Turandot" równie precyzyjnie a przede wszystkim prawdziwie buduje postać drobnego (czy naprawdę drobnego?) cwaniaka, człowieczka podłego, ale i nieszczęśliwego zarazem. Andrzej Hrydzewicz miał bodaj trudniejsze jeszcze zadanie, postać to bowiem najbardziej skomplikowana, oparta na skrajnych odruchach, a przecież aktor w pełni ją uwierzytelnił. Mniej precyzji dostrzegłem w propozycji Wojciecha Malca (Martibus). Dodam, że w momentach bardziej drapieżnych i dynamicznych pobrzmiewała nuta fałszu. Grający rolę tytułową Erwin Nowiaszak za wcześnie i zbyt natrętnie obnażał a nawet demaskował swego bohatera. W konsekwencji finał (zaskoczenie) jakby nie wypalił. Winą obarczam nie tylko sprawnego warsztatowo Nowiaszaka, także reżyserskie ustawienie.

Sympatycznym, choć milczącym "przerywnikiem kobiecym" w tej "męskiej" sztuce była Dziewczyna Ewy Kamas.

Publiczność nader gorąco przyjęła premierowy spektakl: widocznie ja jestem nieco bardziej krytyczny. A to już dowód, że jest się o co sprzeczać, że nie można obok widowiska przejść obojętnie.

P.S. Jeśli wierzyć materiałom zawartym w programie paryska prapremiera miała charakter komediowy. Realizacja wrocławska komedią (nawet czarną) nie jest na pewno, nie jest też tragedią, ani ludzkim dramatem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji