Artykuły

Żywiołowy i emocjonalny spektakl Brechta

Na przedstawienie do Teatru Nowego warto przyjść nieco wcześniej. Nim widzowie usadowią się w fotelach, nim aktorzy pojawią się na scenie, trwa już spektakl. Żebracy pana Peachuma, grajkowie i prostytutki, bohaterowie Brechtowskiej "Opery za trzy grosze", atakują widzów z chwilą przekroczenia przez nich bram teatru. Rozwalony na ziemi, za plecami bileterki, Michał Grudziński, wyciąga nachalnie ręce po datek (na Centrum Zdrowia Dziecka), Danuta Borowiecka i Joanna Orzeszkowska z kuszącym uśmiechem zwracają się do zdezorientowanych nieco tą nieoczekiwaną sytuacją, panów.

Nastrój ludowej, jarmarcznej zabawy, z wesołymi panienkami i strzelaniem do tarczy, towarzyszy nam już od pierwszych minut pobytu w teatrze, jeszcze w trakcie oddawania płaszcza do szatni. Tuż przed siódmą nastrój gwałtownie się zmienia. Energiczni constable bez większych ceregieli wpychają rozbawionych widzów na salę teatralną. Jeszcze słychać okrzyki i śpiewy z foyer, gdy mistrz ceremonii, Lech Łotocki, szybko i zwięźle wprowadza nas w meritum sprawy, opowiada o londyńskim bandycie Mackie Majchrze oraz wielkokapitalistycznym przedsiębiorstwie dla żebraków.

Teatr Nowy decydując się na wystawienie Brechta, miał na względzie dwa cele, dwa powody. Chęć pokazania młodego i rzeczywiście rozśpiewanego zespołu, oraz pragnienie stworzenia w Poznaniu ostrego, drapieżnego, zdecydowanie antymieszczańskiego spektaklu, który szerokim echem odbiłby się po mieście, a nawet mógł być jakimś małym teatralnym skandalem. Ta "Opera za trzy grosze" jest diametralnie inna od tej, jaką oglądaliśmy w Poznaniu za dyrekcji Jana Perza, przed kilkunastu laty. Tamten spektakl, tak jak to go dziś pamiętam, starał się zachować pewien kompromis między opartą na śpiewie i muzyce zabawą, a antymieszczańskim moralitetem. To przedstawienie, świadomie przerysowuje wszystko, starając się jak gdyby pogodzić ze sobą, dwa sprzeczne żywioły. Morał z zabawą. Pełną łatwo wpadających w ucho songów operetę, z wyraźnie klasowo uwarunkowanym, ostrym społecznym i politycznym, pamfletem.

Dla aktorów ten spektakl przede wszystkim jest jednak zabawą. Dawno, bo od czasów kaliskiej inscenizacji "Kolędników", nie oglądałem na scenie równie młodego i żywiołowo bawiącego się ze swą publicznością aktorskiego ansamblu. Uczta ślubna z maksymalnie wygrywającym każdą szansę na gag sceniczny Januszem Michałowskim w roli Matyasa, sceny zbiorowe z żebrakami i prostytutkami, a przede wszystkim ich groźny i przejmujący marsz na oddzielającą nas od sceny więzienną kratę, to obok ról Haliny Łabonarskiej (Polly), Sławy Kwaśniewskiej (pani Peachum), Elżbiety Jarosik (Jenny) największe bezsprzecznie atuty tego spektaklu. Od strony aktorskiej, a także chyba i wokalnej panie wyraźnie górują nad wykonawcami ról męskich, nie gubią stylu spektaklu, nie wypadają z jego rytmu, co niestety czasami zdarza się odtwórcom obu głównych ról męskich.

W tym przedstawieniu widz atakowany jest w sposób skomasowany nie tylko przez aktorów, lecz i muzyką oraz plastyką. Bardzo trafna i na miarę tego właśnie spektaklu skrojona wydaje mi się aranżacja muzyczna Jerzego Miliana i efektowna, chociaż tak prosta, nie wstydząca się pokazywania surowych murów, scenografia Andrzeja Sadowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji