Artykuły

Krzyk ścinanej herbaty

"Skrzywienie kręgosłupa" Ingrid Lausund w reż. Natalii Sołtysik we Wrocławskim Teatr ze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Bezduszność relacji biznesowych i bezwzględność rywalizacji niezbędnej do robienia kariery zawodowej stanowią wdzięczny temat artystycznych realizacji. Hipokryzja panująca w korporacjach ma swoje źródło oczywiście w prymacie zysku nad wszelkimi fasadowymi treściami "misji" i "ładu". Wydobycie tego zła na światło dzienne, gdy dla ludzi z zewnątrz nie było ono oczywiste, mogło uchodzić za istotną wartość filmów czy spektakli. Wydaje się, że obecnie tworzenie przekazów z pewną ponadczasową kwintesencją zdehumanizowanych relacji wymuszonych przez charakter zatrudnienia, stało się trudniejsze. Nie chodzi wszak o to, aby po raz kolejny mówić o sprawach oczywistych. Pochodzący z 2003 roku dramat Ingrid Lausund może nie zestarzał się w warstwie treści, lecz nieco przeżył się jego język: krzykliwy, dosadny, chwilami przesadny. Jeżeli dodamy do tego takąż ekstremalną formę - a o to postarała się reżyserka Natalia Sołtysik oraz scenografka i projektantka kostiumów Agnieszka Roszkowska - to sceniczny efekt nie może budzić zachwytu.

"Skrzywienie kręgosłupa" było potrójnie brzydkie. Gdyby nie naturalne piękno aktorek (Zina Kerste jako sprzątaczka!), nieco tylko maskowane, byłoby brzydkie totalnie. Po pierwsze, swoją pretensjonalnością raził sam tekst. Zaledwie przez kilka chwil tego ponaddwuipółgodzinnego przedstawienia mieliśmy do czynienia z literaturą wielkich lotów. Może to wina oryginału, może tłumacza (Paweł Adamski), a może naszych (Eli i mojego) wygórowanych wymagań. Pretensjonalność dialogów, nachalność powtórzeń, a nade wszystko brak spójności - oto niedoskonałości dramatu, które na scenie ujawniły się bez ograniczeń.

Po drugie, brzydka była scenografia. Surowe ściany i drzwi wydawały się trafne jako sceneria biurowych knuć i rozczarowań. Ustawione w krąg krzesła sugerowały spotkanie terapeutyczne lub grupę wsparcia, jednak posłużyły do niezbyt zrozumiałych ekspozycji korporacyjnej władzy. Zmieniane w trakcie kostiumy raziły - za wyjątkiem pięknej sukni Kristensen (Beata Rakowska) - tandetą (niech będzie, że tak musiało być). Pudełko zamiast głowy, nóż w plecach, powieszona kobieta, rozpadająca się kanapa, wszechobecne kulki z papieru, dym papierosów, a wreszcie - worki pełne śmieci i śmieci pojedyncze tworzyły ponurą atmosferę pobojowiska. Niezrozumiałe oddalenie sceny pod koniec pierwszego aktu zamieniło się w jej koszmarnie spiętrzoną bliskość. Poniewierane w scenie walki małp rekwizyty zapewne trudne będą do odtworzenia w kolejnych spektaklach zaplanowanych w repertuarze. Dawało to przygnębiające wrażenie. Być może taki był zamiar Autorek, a przywrócenie pustej przestrzeni w drugim akcie miało dodać trochę światła. Jednak to się nie udało, bo i wtedy pełne bólu, chwilami niezrozumiałe monologi przybijały do ziemi. Projekcja z sarnami (a może antylopami) i głosem z offu wyeksponowała tylko miałkość tekstu i brak pomysłu na to, jak nadać mu jakieś znaczenie, jakiś sensowny kontekst. Końcowa scena spięła całość niczym klamra, jednak ta odrobina optymizmu, która pojawiła się przy realizacji przez główną bohaterkę zbuntowanego scenicznego marzenia ("Power, beauty, dignity"), nie zrównoważyła przytłaczającego, irytującego ciężaru całości, w której w dodatku co chwila pojawiała się pesymistyczna muzyka wraz z dżinglem głoszącym "w ciele" lub coś równie dwuznacznego.

Po trzecie, spektakl był brzydki konstrukcyjnie. Następując po sobie, niekiedy nadrealne, sceny nie kleiły się w całość, a miejsce akcji trudne było do zidentyfikowania. Z kontekstu wynikało, że mogło to być biuro, ale realistyczne potraktowanie akcji prowadziłoby do innych wniosków. W przerwie znajoma typowała szpital psychiatryczny, ja jednak uznałem, że jak na tę instytucję za mało było porządku i normalności. Zaordynowanie przerwy uzasadnione było głównie koniecznością posprzątania wyjątkowo wcześnie intensywnie zaśmieconej sceny. Owszem, w drugiej części mieliśmy do czynienia z monologami, podczas gdy w pierwszej - przeważnie ze scenami zbiorowymi, jednak te kolejne osobiste wyznania rozsypywały się w kilka nieprzystających do siebie historii. Przy panującym obecnie przyzwoleniu na wybór fragmentów, doklejanie z innych tekstów i samodzielne konstruowanie z nich całości, ewentualne wady konstrukcyjne oryginału nie stanowią usprawiedliwienia.

Wiele było w spektaklu scen słabych, jak choćby ni to rywalizacyjne, ni to seksualne wymiany między trojgiem młodych "korposzczurów" czy równolegle prowadzone przez kobietę i mężczyznę przygotowania do rozmowy kwalifikacyjnej, a może po prostu do rozmowy z szefem. Niezrozumiała była sekwencja z policzkowaniem, bez żadnego ewidentnego motywu i bez starań o wyjaśnienie ze strony bitego mężczyzny. U mnie wzbudziło to skojarzenie z dramatem "Biedermann i podpalacze" Maksa Frischa, który stanowił alegoryczny komentarz do poczynań Hitlera w Europie i braku zdecydowanej reakcji rządów przed II wojną światową. Jednak na gruncie relacji międzyludzkich żaden osobisty typ ani tym bardziej zdarzenie nie nasuwało się jako temat ewentualnej alegorii w przypadku tego absurdalnie powtarzanego policzkowania.

Warto zwrócić uwagę także na parę udanych scen. Doskonałym życiowym słuchem wykazała się Lausund, a czujnością - Sołtysik, gdy odtworzyła przemoc rodziców (Maria Kania i Maciej Tomaszewski) nad dzieckiem (Jerzy Senator), agresywne stawianie mu wymagań, szantaż emocjonalny ("Czasami myślę, że lepiej było umrzeć przy porodzie"), poniżanie i tłamszenie indywidualności, które miało też swój odpowiednik w życiu korporacyjnym. Ta pomysłowa scena została niejako równolegle rozegrana w dwóch punktach w czasie. Jej dynamika sprawiła, że jako jedna z nielicznych była niemal poruszająca.

Za perełkę można także uznać monolog z ucieczką na egzotyczną wyspę podczas mieszania herbaty (tytuł tej recenzji wyróżnia jeden z najlepszych moim zdaniem fragmentów dramatu) i nagłym pojawianiem się szczęścia, a wraz z nim - profetycznych umiejętności pozwalających na dzielenie się z nim. Aktorsko, podobnie jak w innych, mniej lub bardziej wdzięcznych rolach w tym spektaklu, zabłysnął Jerzy Senator. Jego lekkie przebieżki w złotej pelerynce i wysokim (ułańskim?) czaku stanowiły ożywczy powiew inwencji i jeden z nielicznych uśmiechów ironii w tym ponurym spektaklu.

"Skrzywienie kręgosłupa", choć opowiadało o wciąż aktualnym problemie, robiło to w sposób niewdzięczny i raczej mało atrakcyjny. Realizatorki miały trudne zadanie. Naładowany negatywnymi emocjami, pozbawiony ironii i polotu dramat niemieckiej autorki domagał się wydobycia półcieni, uzyskania pewnego dystansu. Tymczasem zdecydowały się na coś odwrotnego: poszły niejako za tekstem i uzyskały efekt estetycznie niesmaczny, artystycznie nieświeży, intelektualnie ciężkostrawny.

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji