Artykuły

Historia przy rynnie

"Termopile polskie" w reż. Andrzeja Marii Marczewskiego w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Renata Sas w Expressie Ilustrowanym.

Reklamowe zdjęcia zapowiadały nawodny i podwodny teatr: Pepi tonie w przejrzystym basenie a' la Elstera, adorują go kobiety - wszyscy w stylowych strojach. Tymczasem na skraju sceny powstała wąska szczelina czy rynna z paskudną wodą, do której bokiem bohatersko zsuwa się książę, by utonąć.

Wyższe racje, mające trafiać do nas, współczesnych, w inscenizatorskim przekazie dramatu historycznego "Termopile polskie" okazały się na miarę owej rynny...

Były schody z parteru na balkon, sznury niebieskich światełek, ekipa akrobatyczna fikała koziołki, artystka z wadą wymowy wyśpiewywała ważkie treści, dymy waliły bez opamiętania, riksza uwoziła księcia i jego wybrankę, śmierć w białej sukni ślubnej bujała się pod sufitem na obwieszonej girlandami huśtawce, caryca wjechała na tronie niczym na szpitalnym łożu wypchanym kołdrami, kukły pomnażały sceniczny tłum, był wysyp obciętych głów... tylko treści nie było.

Reżyser Andrzej Maria Marczewski postawił na popisy, uważając pewnie, że zdarzenia spod znaku "Bóg, Honor, Ojczyzna" obronią się same. I to jest największe nieporozumienie.

Młodopolski autor "Termopili polskich" został w historii literatury przede wszystkim jako liryk. Jego dramaty - obrazujące majaki senne, przeplatające się ze zdarzeniami prawdziwymi i wyobrażeniami o nich - zniechęcają napuszonym, ekspresjonistycznym językiem. Ten jest "Dramatem Umierającej Głowy". To jakby projekcja historycznej męki bliskiego śmierci księcia Józefa Poniatowskiego. Marek Cichucki w tej roli to obsadowa pomyłka, krzywda zrobiona aktorowi i widzom. Gdyby chodziło o przygody barona Münchhausena, byłby całkiem na miejscu.

Miciński "ujął" 26 lat polskich dziejów. Fabuła (lata 1787 - 1813), przywołuje poczynania słabego i przewrotnego Stanisława Augusta, zjazd w Kaniowie, Konstytucję 3 Maja, Targowicę, kampanię polsko-rosyjską 1792 roku, Sejm Niemy w Grodnie, insurekcję Kościuszkowską, rzeź Pragi i III rozbiór Polski. W to wszystko wpisane zostały uczuciowe perypetie księcia Józefa, patriotyczna obecność u jego boku pięknej Wity (pełna uroku Weronika Książkiewicz).

Ponad trzy godziny płyną słowa, słowa, aktorzy miotają się po scenie, jest moc postaci i niemal żadnej osobowości (widownia ma szansę przyjrzeć się znacznej części zespołu...).

Swojej carycy Katarzynie (to jedna długa scena) rys bezwzględnej władczyni i kobiety zaplątanej we własne słabości starała się nadać, występująca gościnnie, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, a Stanisław Brejdygant pokazał Suworowa jako okrutnika pełnego wątpliwości.

Ze sceny pada: "jesteśmy w jasełkach". I byliśmy. Tylko po co?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji