Co zostało z Mrożka?
Bierze się znanych aktorów (czytaj: gwiazdy) i dobry tekst dramatyczny (uznanego autora). Zachowuje się wierność wobec tekstu (czytaj: mało skrótów i scenografia zaprojektowana według didaskaliów) - i już jest przedstawienie. A że przy okazji z tragifarsy robi się płaska komedia - to już zupełnie inna sprawa. Ale rzecz to pewna: publiczność i tak przyjdzie na "nazwiska". Gra się więc spektakl w jakimś "prowincjonalnym" teatrze (czytaj: zamierzenie dydaktyczne - ludzie uczą się do teatru chodzić) i jeszcze się z nim jeździ po Polsce.
I tak na zakończenie sezonu trafili do Szczecina "Emigranci". A właściwie - Cezary Pazura i Olaf Lubaszenko. I znów frekwencyjny sukces i znowu (o zgrozo!) owacja na stojąco. Cóż widać lubimy "chałtury". Bo skoro wystarczą znane twarze, a cała reszta nie jest istotna - jakże to nazwać inaczej. Bowiem reżyser Jan Błeszyński oprócz wykonawców nie zaproponował widzom zbyt wiele. Wziął na warsztat tekst ważny, ale przecież napisany prawie przed dwudziestu laty. Nie znaczy - w związku ze wszelkimi zmianami, jakie przez lata nastąpiły - że nieaktualny. Jednak jego podanie bez próby odnalezienia aktualnego i osobistego (w sensie twórczym) klucza, z niewielkimi tylko skrótami i to na dodatek w konwencji komedii - trąci lekkim nieporozumieniem. W przedstawieniu nie zostaje nic z tragizmu postaci (nawet jeśli jest to tragizm dość groteskowy), nic z jednak dość skrajnej życiowej sytuacji bohaterów. Została jedynie płaska komedia, zabarwiona iście kabaretowymi gagami. Bowiem kreacje Pazury i Lubaszenki (a zwłaszcza tego pierwszego) poza rozbudzaniem śmiechu nie pełnią żadnej innej funkcji. I cóż z tego wynika? Ośmieszenie Polaka - emigranta żywiącego się puszkami i palącego cudze papierosy w 1994 roku brzmi nieco fałszywie. Być może prostaczek Pazury jest ponadczasowy, ale jeśli nawet, to powinno to być bardziej tragicznie niż śmieszne. Mówiąc krótko - bardziej groteskowe. A same buty z czubkami sprawy nie załatwią. Zabrakło zniekształcenia, zrezygnowano z elementów, które pomogłyby wydobyć "grozę" postaci. Prostaczek został uproszczony ponad miarę, podany po prostacku. Przyznam, że publiczność nawet się bawiła. Nie bardzo wiem czym. Czy samym tekstem Mrożka, czy widokiem filmowego idola - ale co to za różnica. Przecież można iść po najmniejszej linii oporu - widzowie to kupią.
Jak wiadomo "Emigranci" to "dialog między intelektualistą i robotnikiem . Jest więc i intelektualista - Olaf Lubaszenko. Początkowo zdawać by się mogło, że i Lubaszenko poza bezprzesłaniowym przekazem tekstu więcej czynić nie będzie. Ale w AA Lubaszenki pojawia się element o ponadczasowym zabarwieniu - AA stał się bankrutem i ma tego świadomość. W kreacji nieśmiało pączkuje bezradność i zagubienie bohatera.
Więc dobrze? Skądże, w przedstawieni to tylko zgrzyt w konwencji, próba dziwnego w stosunku do całości nadania dodatkowych znaczeń.
W "Emigrantach" z Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie razi przede wszystkim brak przekazu jakiejś myśli, wizji świata. Brak poszukiwania przesłania na dziś. Nieumiejętność aktualnego odczytania. Polskość, emigracja - w tym przedstawieniu to raczej puste pojęcia. Satyra na lata minione? Zgoda. Ale mamy rok 1994 i dziś śmiejemy się trochę inaczej. Czyżby z Mrożka po dwudziestu latach zostało tak niewiele? Bo w krzywym zwierciadle musi się odbić jakieś "coś". Tutaj - nie bardzo wiadomo co. "Emigranci" byli ostatnią propozycją teatralną w sezonie 1993/94 w cyklu "Spotkań ze Sztuką" (organizator: Stowarzyszenie Teatr Pantomimy). Można by o nich nie pisać. Ale to przykre, że tak spłaszczono Mrożka. A owa płaskość i jednoznaczność - były na dodatek okrutnie nudne.