Artykuły

Dwóch Don Juanów w Teatrze Drama­tycznym

>>> Nie spotkałem się, niestety, z podobnymi owacjami w warszawskich teatrach, choć od­wiedziłem ich ostatnio kilka, i szczerze pi­sząc, nie sądzę, aby ten brak zawiniony był jakąś szczególną niewdzięcznością publiczno­ści. Po prostu nie natknąłem się na przed­stawienia, które byłyby w stanie wywołać spontaniczny entuzjazm, choć samo tzw. two­rzywo literackie mogłoby temu sprzyjać. W Teatrze Dramatycznym, na przykład, obejrza­łem aż dwóch Don Juanów, przy czym w obu wypadkach najsłynniejszy od wieków mit li­teracki otrzymał zaskakującą formę. Na du­żej scenie - Don Juan okazał się faszystą, funkcjonariuszem służb specjalnych włoskich czarnych koszul, na małej - Don Juan był kobietą, mówiącą tekstem Moliera (tyle że spisanym w dość dziwnej polszczyźnie).

"Śmierć komandora" Tomasza Łubieńskiego, to świetna sztuka, która rozgłos zyskała już przed paru laty, po swej wrocławskiej pra­premierze. Wiadomo, że chcąc dziś napisać jeszcze jedną sztukę o Don Juanie, trzeba prze­de wszystkim posiadać mocny pomysł i Łu­bieński taki pomysł miał. Opierając postacie i sytuacje na operze Mozarta (choć natural­nie bez ich wiernego kopiowania), przeniósł Don Juana - jak już wspomniałem - do Włoch z lat 1930-tych, lat dyktatury Mussoliniego, przedstawiając XVIII-wieczne libret­to jak gdyby w krzywym zwierciadle. Cóż za degeneracja wielkiego mitu! Dawny Don Juan, czy to z Moliera, czy z da Fonta, kierował się jakąś libertyńską czy racjonalistyczną fi­lozofią, w swej programowej amoralności był przecież jednak kimś, był indywidualnością, w świecie zła. Don Juan u Łubieńskiego jest tylko wyrobnikiem w łóżkach kobiet, zbiera­jącym informacje przydatne dla faszystów, a śmierć Komandora, to mord polityczny wy­konany przez niego po prostu na zlecenie "z góry"... Zresztą - wszystkie postacie wykreo­wane przez Lorenza da Ponte, zostają tutaj w ponury sposób skarykaturowane. Leporello jest pomocnikiem Don Juana w krwawej ro­bocie, lecz, gdy inaczej ułoży się sytuacja i gdy otrzyma odpowiednie dyrektywy, zdra­dzi też swego pana, stając po stronie silniej­szych mocodawców; Elwira współpracuje z czarnymi koszulami, aktywnie przyczyniając się do śmierci byłego męża; Ottavio jest wy­straszonym, przygłupim urzędnikiem reżimu; Masetto - przywódcą faszyzującej młodzieży miasteczka... Magiczne słowa Don Juana: "służba specjalna", którymi podtrzymuje swój nadwątlony autorytet, paraliżują tu wszyst­kich; naturalnie z wyjątkiem tych, którzy otrzymali już polecenie zlikwidowania go, ja­ko człowieka, który nie tylko za wiele wie, ale i za wiele gada. Sztuka posiada niemal filmową konstrukcję, zbudowana jest z krótkich scen rozgrywanych w coraz to innych miejscach, więc Marek Oko­piński, reżyser "Śmierci Komandora", puścił w ruch scenę obrotową, a aktorom polecił do­słownie biegiem przenosić się z jednej sytua­cji w drugą; niestety, doprowadziło to do ogólnego zamieszania i zagonienia - nie sposób w takiej koncepcji stworzyć choć trochę po­głębione postacie. Przedstawienie toczy się wprawdzie wartko, trwa bodaj o godzinę kró­cej niż we Wrocławiu, ale też trudno się na nim skupić, trudno zebrać myśli, a nawet za­ryzykowałbym twierdzenie, że trudno połapać się, o co chodzi, jeśli nie zna się sztuki z lek­tury (zwłaszcza że i tekst nie zawsze docie­ra do widowni). Być może wina w znacznej mierze leży po stronie aktorów - nie zna­lazłem w tej "Śmierci Komandora" choć jednej roli do zapamiętania i myślę, że jeśli Teatr Dramatyczny pragnie odzyskać choć cień dawnej rangi - musi koniecznie odbudować zespół. Zwłaszcza męski, bo interesujące aktor­ki udało mi się dostrzec w przedstawieniu, ja­kie obejrzałem w tzw. Sali wystawowej tego teatru: w Molierowskim "Don Juanie".

Reżyser Jan Kulczyński upamiętnił się przed dziesięciu laty świetną, szalenie zabawną in­scenizacją "Wieczoru trzech króli", obsadzone­go wyłącznie kobietami Wyszedł wówczas z wielce logicznego założenia, że jeśli w cza­sach szekspirowskich "Wieczór" - jak zre­sztą wszystkie sztuki - grywany był tylko przez mężczyzn, to dzisiaj mamy pełne prawo do odwrócenia sytuacji, naturalnie rzecz cala traktując z przymrużeniem oka. Cóż to była wtedy za wspaniała -zabawa! A jednocześnie zabawa nie pozbawienia delikatnej, poetyckiej nutki, podająca pięknie tekst Szekspira, pełna niepospolitego dowcipu i czaru... Niestety, na­wet najsmaczniejsze potrawy tracą przy od­grzewaniu, i to samo bywa z pomysłami. "Don Juan" Moliera w kobiecym wykonaniu mnie wydał się kompletnym niewypałem. Mimo idealnie obsadzonej w roli tytułowej, świet­nej i świetnie wyglądającej Jolanty Fijałkow­skiej, mimo paru bardzo utalentowanych, bar­dzo młodych i bardzo atrakcyjnych aktorek (Olga Sawicka, Agnieszka Robótka, Krystyna Wachelko-Zaleska), mimo udziału dwu "weteranek" z "Wieczoru trzech króli" (Ryszarda Hanin i Zofia Rysiówna)... Nie do zespołu zatem chciałbym zgłosić pre­tensje (gdzieżbym zresztą śmiał - do takiego zestawu!), lecz do reżysera i zarazem "autora polskiej wersji językowej" - jak określa to program. Obawiam się, że tym razem, poza założeniem, iż grać będą same kobiety, Kul­czyński nie miał na "Don Juana" pomysłu, a może raczej - miał za wiele pomysłów... Częstowanie tabaką chętnych (i niechętnych) widzów, serwowanie publiczności białego wi­na i kruchych ciasteczek, sztuczki prestidigitatorskie, czytanie "Życia Warszawy" przez Sganarella szukającego posady - w tych dro­bnych dobudówkach, w zamieszaniu, krzyku i złej akustyce (lub powiedzmy otwarcie: w złym ustawieniu sytuacji, nie liczącym się z akustyką sali) zaginął nie tylko jakikolwiek sens sztuki Moliera, ale nawet jej dowcip. Cieńszy dowcip, bo teoretycznie dowcipu jest tu mnóstwo, jeśli, oczywiście, śmieszy kogoś przekrzykiwanie się powiedzonkami "kurna Olek" i kurna Julek" - i to przez parę mi­nut, lub jeśli bawi kogóż taki dziwoląg ję­zykowy jak "dwóch ludzi tak w sobie zain­teresowanych" zgrzytający w ustach Don Jua­na, względnie, jeśli ktoś postara się odnaleźć komizm w tandetnych kostiumach szytych z najtańszych materiałów, co w kameralnej sal­ce jest tak bardzo widoczne... Coś nie za dobrze wyszło Kulczyńskiemu z tym Molierem; znacznie lepiej poszło Teatro­wi Nowemu z Christopherem Marlowe - ró­wieśnikiem Szekspira, który po burzliwym i pełnym nie wyświetlonych do dziś niejasno­ści życiu, zginął zasztyletowany w karczemnej bójce, mając zaledwie 29 lat. Zdążył po sobie zostawić jedynie pięć dramatów - ale wszy­stkie są dziś dziełami znaczącymi w angiel­skiej literaturze; jego "Edward II" jest np. pierwszą w tej literaturze udramatyzowaną kroniką z dziejów Anglii - tuż po niej (i to bodaj przy udziale Marlowe'a) powstawała dopiero pierwsza z kronik Szekspirowskich ("Henryk VI")~ Właśnie "Edwarda II", w od­biegającym nieco od stylistyki oryginału spol­szczeniu J. S. Sity, przygotował w Teatrze Nowym Maciej Prus, z Romanem Wilhelmim w roli tytułowej. Na pustej scenie, suto po­sypanej żółtymi trocinami niczym piaskiem na nadmorskim brzegu (przypominały mi się ze­schłe liście w świetnej "Nocy listopadowej" Prusa przed paru laty), rozgrywa się na na­szych oczach tragedia jedna z bardziej po­nurych i... jedna z najbardziej niecodziennych w dziejach świata. Nie wiem bowiem, czy był drugi przypadek, by króla wielkiego państwa obalono i zamordowano z powodu jego... skłon­ności homoseksualnych, a tak właśnie stało się z Edwardem. Zgubiła go miłość do dwóch kolejnych faworytów małego rodu, lecz dużej urody, do Gastończyka Pierce'a Gavestona (zwanego u Sity Gastonem) i Brytyjczyka Spencera; nie chcąc rozstać się z nimi, mu­siał rozstać się z koroną, a później i z życiem, i to w sposób szczególnie okrutny: wbito go na pal z rozpalonego żelaza... Marlowe kazał mu zginąć nieco łagodniejszą śmiercią, nie­mniej i tak jego sztuka pełna jest sytuacji brutalnych na tyle, że z dzisiejszej perspek­tywy zasłużył młody elżbietańczyk na miano prekursora teatru okrucieństwa. Dramat Marlowe'a kondensuje okres pano­wania Edwarda II (1307-1327); wydarzenia, jakie w rzeczywistości rozgrywały się na prze­strzeni lat, tutaj następują błyskawicznie, jed­no po drugim, a inscenizacja Prusa jeszcze je popędza, rozgrywając wszystko w brawurowym tempie. Ze zaś w dodatku niektórzy aktorzy obsadzeni zostali w dwóch lub nawet trzech różnych rolach, powoduje to pewne zamiesza­nie utrudniające percepcję tekstu. Uwielbiam tzw. szybkie granie, ale z drugiej strony trze­ba widzowi dać choć sekundę na chwilę re­fleksji - zwłaszcza przy sztukach, przy któ­rych jest o czym pomyśleć, a "Edward II" - dramat o nieposkromionej żądzy panowania i, jakbyśmy to dziś określili, "naduży­ciach władzy" - na pewno do takich sztuk należy.

Na szczęście tutaj, w odróżnieniu od "Śmier­ci Komandora", w sukurs reżyserowi pospie­szyli aktorzy, tworząc wyraziste, mocne po­stacie pozostające w pamięci. Zwłaszcza Ro­man Wilhelmi (choć może trochę zbyt ostro "na zewnątrz" przeżywa swe końcowe męczar­nie), a także Marek Obertyn, Stanisława Celiń­ska, Janusz Bukowski i obok nich m. in. dwaj młodzi aktorzy: Maciej Robakiewicz i Adam Bauman. W sumie - choć nie jest to spek­takl na miarę najlepszych inscenizacji Prusa, to przecież przedstawienie, jakie obejrzeć na pewno warto.<<<

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji