Druga "Smierc Komandora"
Wrocławskiej prapremiery nie widziałem. Z oczywistych powodów nie mogę więc czynić porównań między Śmiercią Komandora w warszawskim Teatrze Dramatycznym i tamtym przedstawieniem, reżyserowanym przez Eugeniusza Korina. Dla porządku przypominam, że nie zebrało ono zbyt wielu pochwał. Nadmiar efektów scenicznych zagłuszył sens i ogólną wymowę tekstu. Korin, pisano, dał się ponieść swemu temperamentowi inscenizatorskiemu i nie w pełni zapanował nad formą widowiska. Akcja stała się nieczytelna, zawarte, w dramacie odniesienia polityczne i historyczne (Włochy Mussoliniego) oraz ważne aluzje literackie i muzyczne (topos Don Juana, w szczególności zaś Mozartowski Don Gionanni) straciły wyrazistość. Pomysł na klamrę spektaklu - rozgrywanie zdarzeń na planie zdjęciowym filmu kręconego na oczach widzów - zamiast uporządkować, skomplikował dodatkowo wielowarstwową strukturę sztuki. Opinie nie były zresztą jednomyślne (por. analityczną recenzję pióra Andrzeja Wanata na tych łamach - Teatr nr 10/1984), prapremiera wzbudziła żywe zainteresowanie.
Spektakl warszawski przygotowany przez Marka Okopińskiego zapewne także nie przejdzie bez echa. Przerywając ponad dwuletnią ciszę, która zaległa w teatrach wokół Śmierci Komandora, miał potwierdzić sceniczną i literacką wartość sztuki. Wartość w lekturze niewątpliwą. Stało się inaczej. Łubieński musi jeszcze poczekać na swojego reżysera. Przedstawienie w Teatrze Dramatycznym dowodzi jedynie, że trwająca od kilku sezonów artystyczna słabość nadal tej sceny nie opuszcza. Zamiast pisać recenzję, chciałoby się z żalem zwiesić głowę i rozłożyć ręce. Obowiązek zmusza jednakże do poświęcenia nieudanemu przedsięwzięciu kilku cierpkich słów.
Dosyć nieoczekiwanie na pierwszy plan wybija się w nim scenografia. Dominuje tak wyraźnie nad pozostałymi elementami spektaklu, że premiera zamieniła się w swego rodzaju wernisaż. Dzięki pozostającej w ciągłym niemal ruchu scenie obrotowej dekorację można obejrzeć dokładnie, ze wszystkich stron. Przypomina górę. Górę pokrytą labiryntem schodów, ogrodów, przedsionków, piwnic, tajemnych przejść i innych zakamarków, wśród których jest miejsce na zagracony salonik rodziny Komandora, na uliczną kawiarenkę, na cmentarz, i Bóg jeden wie, na co jeszcze. Palmy, kwiaty, ślady antycznej architektury, wyschnięte symboliczne kikuty drzew dopełniają całości obrazu. Andrzej Markowicz - ostatni bodaj u nas przedstawiciel teatru rozszalałej scenografii - stworzył na kanwie Śmierci Komandora samoistne dzieło plastyczne. Autonomia owego dzieła tylko sporadycznie i niezbyt udolnie bywa w trakcie przedstawienia ograniczana przez reżysera. Góra zbudowana na scenie jest nie do "ogrania", toteż nie należy się dziwić, że Marek Okopiński upycha na niej aktorów z widocznym trudem. Często też po prostu omija scenograficzną przeszkodę i lokuje akcję na proscenium. Albo, z braku lepszego pomysłu, oddaje pole do działania choreografowi (Jerzemu Winnickiemu). Zapomina przy tym, jak się zdaje, o rzeczy najważniejszej. O udzieleniu wykonawcom podstawowych wskazówek, jak grać, co grać i po co. Każdy więc ratuje się, jak potrafi. Aktorzy borykają się na własną rękę z najwyraźniej niezrozumiałym dla siebie tekstem i z własnymi nieumiejętnościami. Skutki są opłakane. Sławomir Orzechowski, Don, gra tuzinkowego i niezbyt rozgarniętego łobuza, którego autokratyczna władza uczyniła, nie wiedzieć czemu, agentem służb specjalnych. Degradacja mitycznej postaci Don Juana jest w tej roli posunięta doprawdy za daleko, bo aż do granic absurdu. Powierzchowne naśladowanie stylu gry Piotra Fronczewskiego wystawia skądinąd nie najlepsze świadectwo samoświadomości aktora. Leppa właściwie nie ma. Po scenie błąka się cień postaci, cień (Juliusz Krzysztof Warunek), który replikę jednej z najsłynniejszych arii świata recytuje zupełnie bezmyślnie. Anna Hanny Ślązak obnosi swą zdeptaną godność i wykonuje tragiczne gesty - na tym poprzestaje. Komizm Ottavia Jerzego Rogowskiego wywodzi się z kiepskiej operetki. Dialogi rwą się. Konia z rzędem temu, kto domyśli się, że u Łubieńskiego pełnią rolę pastiszu operowych duetów. Brak rytmu, brak puent. Wszystko toczy się monotonnie, przy "akompaniamencie" skrzypiącej "obrotówki". Krótko mówiąc: istny pogrom!
Obronną ręką wychodzi z niego tylko kompozytor, Jerzy Satanowski. Jego muzyka wydaje się wprawdzie za bardzo ilustracyjna, ale ma zalety. Rozpięta między zmysłową żywiołowością włoskiego ludowego tańca, arystokratycznym, szlachetnym brzmieniem klawikordu i ponurym łoskotem werbli, jest dobrym wprowadzeniem w świat sztuki Łubieńskiego. Wprowadzeniem, które z winy pozostałych współtwórców spektaklu nie doczekało się rozwinięcia.