Artykuły

Znaki czasy

We wrześniu ub. r. warszawski Teatr Dramatyczny dał na małej scenie premie­rę sztuki Stanisława Grochowiaka "Oka­pi". Ładny ukłon w stronę cieniów zmar­łego przed dziesięciu laty poety. Dzieło nie należy wprawdzie ani do najwybit­niejszych w dorobku tego teatru, ani też najlepszych w dramaturgicznej spuściźnie pisarza. Pamiętam dobrze, z jak chło­dnymi uczuciami witałem jego prapre­mierę przed dwunastu laty w Teatrze Kameralnym. Pisałem wówczas:

"Sztuka Grochowiaka, podobnie jak tytułowe stworzenie, jest mie­szaniną cech bardzo różnych, roz­maitych pomysłów, odległych es­tetyk. Trochę w niej z Witkacego i trochę z "Balkonu" Geneta, nieco z pryncypialnych dialogów bohate­rów Kruczkowskiego, jakieś wspo­mnienia "Króla IV-go". Słowem mieszanina cech żyrafy, zebry i je­lenia... Mieszanina tak dokładna, że w końcu trudno się w tym wszys­tkim rozebrać, nie bardzo wiadomo, co autor właściwie miał na myśli, co ma być wprost, a co pod figurą powiedziane. W tym wszystkim, ni­czym rodzynki w oszczędnie pitraszonej babce, spotykamy od czasu do czasu parę wybornych powiedzo­nek, dowcipów, błysk przedniego żartu, jak choćby imię bohaterki... Katedra. Zresztą właśnie owa Katedra-Morduchna-Okapi jest najlep­szą, najbardziej przemawiającą, bo najbliższą życiu i najprecyzyjniej określoną, postacią sztuki. A jej ser­deczne westchnienie Boże, coś ty nam niewiastom narobił, stwarza­jąc te męskie gasparony!... można by uznać za myśl przewodnią sztuki. Kobiety płacą za nasze męskie sza­leństwa, za nasze głupstwa i wybry­ki, ambicje i świństwa całym swym życiem, sobą, wszystkim. Może jest to wniosek banalny, ale prawdziwy. Ważniejszy niż owe dywagacje o wła­dzy, rewolucji etc, wokół których mota się anegdota o baśniowym prezydencie i baśniowym dynamitardzie."

Tak to się odbierało 13 lat temu, w roku 1974. Mamy rok 1987, sporo się zmieniło w nas i wokół nas, sporo zdarzyło się rzeczy mniej lub bardziej oczekiwanych w ciągu tych lat kilkunastu. Między inny­mi zmieniła się całkowicie sztuka "Oka­pi". Nie iżby autor zdążył coś w niej przed śmiercią przerobić, albo tzw. twórczy reżyser dopisać. Skądże znowu - tekst jak był tak i jest, a przecież sztuka inna. To, co było wtedy ważne i istotne, zetlało na popiół, to, co staraliśmy się puszczać mimo uszu, nagle huczy jak dzwon. Prze­stawieniu uległy znaki wartości - plusy pozamieniano na minusy i odwrotnie. Tam, gdzie wówczas dostrzegaliśmy za­ledwie strzępy dofastrygowanej podsze­wki ideologicznej, dziś bije główny nurt dramatu. Obyczajowe science-fiction re­tro okazuje się nagle reportażem o palącej aktualności. Przestaje więc interesować, dlaczego cierpią kobiety, skoro można postawić pytanie, czemu w ogóle cierpią ludzie i przez kogo? Cóż może być bardziej aktualnego dla nas wszystkich niż spojrzeć chłodnym okiem na postawionych sobie nosem w nos, na skromnej mansardzie niezbyt skromnej dziewczyny, lokatora prezydenckiego pałacu i konspiratora z podziemia, terrorystę i despotę, tego, kto chce mu ją uczepił się władzy, i tego, kto chce mu ją wszelką siłą wyrwać? Czyż w naszych czasach gwałtu, porwań, terroru, prze­mocy, szafowania śmiercią i losem ludz­kim, może być bardziej aktualny dialog niźli między obydwoma biegunami na­szego zagrożenia - legalnym i nielegal­nym? Prawnym i bezprawnym? Zapewne nie o tym napisał sztukę Grochowiak i nie on mógł sobie te antynomie ustawić aż tak do końca. To czas zrobił swoje i przybiegł z problema­mi do teatru. Sam naładował bomby dynamitardów i karabiny gwardii prezy­denckiej. Sam wyrzucił za okno Okapi, zacną szwaczkę z szerokim sercem po­dobnie jak wyrzuca nas, przeciętnych lu­dzi poza pole rachunku prowadzonego przez terror i przemoc. Świat pruje nam się we wszystkich szwach: moralnych, społecznych, ekono­micznych, ekologicznych itd. itd. Wpra­wdzie na co dzień staramy się przybierać pozy obojętne i nonszalanckie, ale kogóż nie trapi pytanie, ile jeszcze zostało nam czasu, póki się to wszystko na amen nie rozjedzie? A ponieważ odpowiedź zależy od tego przede wszystkim, jak aktywni się okażą autorzy owej postępującej des­trukcji - zwalczające się wzajem gwałt i przemoc, przeto postawienie ich sobie ad oculos pozwala żywić nadzieję na ustalenie paru elementarnych faktów. Przede wszystkim zorientowanie się, jak długo owi panowie zamierzają swoją grę w naszym imieniu prowadzić i gdzie się dopatrują nieprzekraczalnego progu tych zabaw? Na ile zdają sobie sprawę z abso­lutnego ryzyka dla nich samych (co z na­szego punktu widzenia jest raczej obojęt­ne, ale z ich istotne), jako, że nasz świat jest w końcu jeden i - o czym już przekonaliśmy się doświadczalnie - bar­dzo malutki, zapchany, powszechnie są­siedzki i dostępny na wszelkie katakliz­my. Wreszcie może to uprzytomnić lu­dziom, ze naprawdę siłą są oni sami i bez ich posłusznego udziału niebezpieczne igraszki gwałtu z przemocą są niemożli­we. Mądre hasło o pokoju, który może być uratowany wówczas, gdy narody same wezmą w ręce sprawę jego obrony - skompromitowane przez niepopularność jego autora - ma głęboki i rzetelny sens. Nie tylko pokój między blokami, ale w ogóle wszelki gwałt i przemoc staną się niemożliwe, gdy narody wydadzą im wal­kę. To znaczy sami zainteresowani zajmą postawę czynną miast biernej. Ostatnio słyszy się ( a przede wszyst­kim - czyta) sporo narzekań, że nasza sztuka nie potrafi odnaleźć swego czasu. Że te wszystkie filmy, książki, dramaty są nie bardzo wiadomo do kogo adresowa­ne. Tak jakoś zrobione jakby dla wyłącz­nej przyjemności samych artystów, bez pamięci o tym, że w każdej dyscyplinie sztuki i każdej epoce równie ważnym jak nadanie jest odbiór. Mijanie się dzieł z potencjalnymi konsumentami przypisy­wane bywa nienadążaniu sztuki za epo­ką. Za jej wymogami, charakteryzującymi ją problemami, rodzajem pytań, jakie wy­suwa wobec tych, co czytają, i tych, co piszą, tych, którzy grają, i tych, którzy patrzą, co jest grane. Jest w tym wiele słuszności, tak się jednak zazwyczaj dzie­je, że twórczość artystyczna naprawdę godna uwagi albo swój czas wyprzedza (i wówczas stanowi kolejną awangardę), albo też może go dogonić (i wtedy mamy kolejną klasykę). Oczywiście nie każda sztuka wybiegająca przed czas i nie każda podążająca za nim jest godna uwagi. Istnieje jeszcze do spełnienia parę zasad­niczych warunków (takich jak np. walor estetyczny, wartość intelektualna, siła wyobraźni i wiele innych), aby dzieło można było uznać naprawdę za twór artystyczny, a nie kolejny produkt rynku kulturalnego. W każdym razie wszelka twórczość w sferze sztuki musi brać pod uwagę swój stosunek do czasu bieżące­go, własne odniesienie do "teraz". Zarów­no bowiem przekraczając owo "teraz" jak i pozwalając mu się wyprzedzić nie­podobna zapomnieć o granicy, która określa kierunek odniesień. Odwołując się do prostych przykładów, można by powiedzieć, że np. dramaturgia Witkacego jest sztuką, którą czas musiał dogonić, zaś dramatopisarstwo wielkich romantyków samo dogoniło naszą współ­czesność. W pierwszym bowiem wypad­ku katastroficzna wizja historii podsunię­ta przez pisarza została jakby zrealizowa­na przez polityków (co jest wrażeniem pozornym, gdyż w rzeczywistości Witka­cy doprowadził tylko do ostateczności konsekwencje zarysowujących się na je­go oczach tendencji społecznych), a w drugim aktualne oczekiwania społeczne zrymowały się ponownie z analogicznymi oczekiwaniami sprzed półtora wieku. Tu wypada dodać, że aktualność Witkacego ma wymiar globalny, romantyków zaś krajowy, co jednak z naszego, polskiego punktu widzenia ani nie przydaje wartości pierwszemu, ani też nie ujmuje drugim. Tak więc w świetle naszkicowanej tezy można, wracając do "Okapi", stwierdzić że Grochowiak wszedł w stadium klasycyzacji, skoro dzieło jego dogoniło czas epoki. Z tytułu tej klasycyzacji powinny się chyba należeć pisarzowi jakieś punkty preferencyjne, dawniej nazywane wzglę­dami. I rzeczywiście...

W jednym z wrześniowych numerów tygodnika "Odrodzenie" ukazał się szkic p. Jana Marxa poświęcony właśnie Grochowiakowi. Jak wskazuje nadtytuł dzie­siąta rocznica śmierci poety stała się okazją do opublikowania owego mate­riału. Dość nietypowego, jako że w cało­ści poświęconego opisowi degrengolady alkoholicznej (zarówno artystycznej, jak i moralnej) nieżyjącego pisarza. Osobiś­cie uważam, że każdy, kto ima się działal­ności publicznej (a pisarze to właśnie czynią), winien wliczyć ryzyko publicz­nego osądzania jego poczynań. Dlatego też nie miałbym nic przeciwko wywleka­niu na światło dzienne spraw i sprawek godnych napiętnowania w życiu wybit­nego poety, także poety nieżyjącego, tj. nie mogącego już się bronić samemu. Ostatecznie każdy odpowiada za własne życie. Niechby było nawet tak, jak u p. Marxa z cytowaniem zasłyszanych anegdot pijackich i wyciąganiem spraw najbardziej intymnych. Warto się może jedynie zastanowić, czy wybrany ku temu czas okazał się najwłaściwszym, pamię­tając zwłaszcza o pozostałych bohate­rach, a szczególnie bohaterkach ponie­których wypadków, no i rodzinie zmarłe­go. Słowem o osobach najzupełniej już prywatnych i mających prawo do ochro­ny własnej sfery intymności. W tym wy­padku można oczekiwać tylko taktu, któ­ry jednak należy do towarów deficyto­wych, podobnie jak wiele innych artyku­łów pierwszej potrzeby. A skoro już mowa o takcie, wypada mi przyznać się, że nie tak dawno zostałem publicznie przywołany do porządku za niestosowne zachowanie się w obliczu dzieł artystycznych. Stało się to na wy­stawie malarskiej eksponowanej w prestiżowej sali - warszawskiej Kordegar­dzie, znajdującej się na posesji Ministers­twa Kultury i Sztuki przy ul. Krakowskie Przedmieście. Otóż p. Waldemar Krygier - scenograf, reżyser, niegdysiejszy dyre­ktor Teatru w Nowej Hucie, a jeszcze wcześniej działacz studenckiego ruchu teatralnego w Krakowie - udostępnił stołecznej PT Publiczności bogatą kolek­cję portretów najogólniej mówiąc aktor­skich (jakkolwiek jest tam także paru reżyserów i kompozytorów) własnego pędzla. W tym fakcie nie byłoby w końcu nic zaskakującego, jako że znamy wielu malarzy, którzy portretowali aktorki i ak­torów, przekazując potomnym nie tylko dzieła sztuki o trwałej wartości, ale i do­kumenty o znaczeniu historycznym, wię­cej mówiące o niegdysiejszych sławach niźli zachowane recenzje, wspomnienia pamiętniki, a nawet fotografie. Dobrze więc, że malarz i człowiek teatru pomyślał o takiej dokumentacji portretowej mist­rzów naszej współczesnej sceny. Nie bę­dąc specjalistą nie zamierzam wdawać się w oceny fachowe zaprezentowanych dzieł, jakkolwiek mnie wydają się one okropne, ale być może mylę się? Nato­miast nie mylę się, ze ubranie wszystkich modeli w stroje apostolskie (tzn. w to, co w najbardziej stereotypowym mniema­niu stanowi szatę Apostoła) jest jakąś piramidalną bzdurą, modnym efekciars­twem pozbawionym głębszej myśli. 0czywiście każdemu wolno na własne konto wyczyniać, co mu się podoba, ale i świadkom owych dokonań wolno też swój o nich sąd wyrażać. Korzystam z tego prawa. Ostatecznie Wojtek Siemion grał kie­dyś Pana Jezusa u Dejmka w "Historyji o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańs­kim", więc można by mu te biblijne parantele jakoś dopisać. On jednak wy­stępuje jedynie w prostej, apostolskiej szacie (wprawdzie na najlepszym ekspo­nowany miejscu - wprost wejścia, wia­domo poseł). Gustaw Holoubek zaś, który nie przekroczył roli włoskiego księ­dza (także u Dejmka w "Namiestniku" Hochhuta) "robi" na wystawie za Pana Jezusa. Żeby nie było wątpliwości, Wal­demar Krygier wymalował na pierwszym planie krzyż z ogromną czarną wroną siedzącą na jednym z ramion, a poza nim nieco postarzonego i wyraźnie podpasionego, ale przecież rozpoznawalnego Ho­loubka, który smętnie a dumnie spogląda na świat sztucznym, szklanym okiem (czyżby aluzja do niegdysiejszej roli Edy­pa?). W ręku trzyma kamień, przypomi­nając zapewne, że w Jawnogrzesznicę (a może i w jawnogrzesznika?) rzucić ka­mieniem może ten tylko, kto sam bez winy. Podpisano to wszystko - żeby nie było wątpliwości: magister apostolorum. W ogóle wszystkie podpisy - być może z uwagi na prof. Krawczuka - są po łacinie. Za Judasza - jak się można z rekwizy­tów domyślać - zatrudniony został Je­rzy Grotowski, nie tylko uzbrojony w sak­wę (Judasz, jak wiadomo, był skarbni­kiem apostolskim), ale na dodatek czule obejmowany przez czarną małpę, praw­dopodobnie z jakiegoś kalifornijskiego zoologu. W ten oto sposób po Judaszu -Trockim mamy jeszcze Judasza-Grotow­skiego. Poncjuszem Piłatem jest Jan Świderski, który istotnie wpadł do Kordegardy "niczym Piłat w credo". Janem Chrzcicielem (sądząc po strumieniach wody w tle) został pośmiertnie Konrad Swinarski, natomiast inny znakomity re­żyser współpracujący z Teatrem Starym w Krakowie - Andrzej Wajda rozpostarł się, zakutany w chlamidzie, za stołem, na którym leży cegła owinięta w papier - subtelna aluzja do "Człowieka z mar­muru"..

Tu należy dodać, ze portrety dalekie są od banalnego podobieństwa, stanowiąc raczej wariacje na temat modeli. Stąd oglądanie wystawy p. Krygiera dostarcza także przyjemności podobnej rozwiązy­waniu szarady. Mimo że ekspozycję oglądałem w towarzystwie aż trzech teatrolożek z Instytutu Sztuki PAN (w tym jednego doktora habilitowanego), to prze­cież nie wszystkie szyfry udało nam się przełamać. Jedna z postaci, którą określi­liśmy jako wczesną Mikołajską skrzyżo­waną z początkującą Kaliną Jędrusik, uznaliśmy za Jawnogrzesznicę (podpis: Stella maris), choć nie jestem taki zupeł­nie pewien, czy słusznie. Nie udało nam się ustalić funkcji biblijnych Andrzeja Szczepkowskiego, Karola Borowskiego, Krzysztofa Pendereckiego, Mariusza Dmochowskiego, Kazimierza Dejmka (je­dyny aktualny dyrektor teatru w drodze do kanonizacji) i wielu innych prominen­tów sceny polskiej. A nie zabrakło tu nikogo z wielkich i głośnych aktorów warszawskich i krakowskich od Łomnic­kiego do Wilhelmiego i od Michałowskiej do Nowickiego. Odmalowano także obie Magnificencje - Andrzeja Łapickiego i Jerzego Trelę. Zdaję sobie doskonale sprawę, że de­wocjonalia idą jak woda, a dewocja we­szła w modę. Śmieszy mnie to, jakkol­wiek w wysokiej cenie mam ludzkie uczucia religijne wówczas jednak, gdy są prawdziwe. A przecież sensu tej przebie­ranki aktorsko-apostolskiej pojąć nie mo­gę. Że niby co - aktorzy to apostołowie współczesności? Wobec kryzysu teatru, "puchów" na widowniach to przecież oczywista nieprawda. Więc może, ze Apostołowie to komedianci? Zważywszy, iż wszyscy uczniowie Jezusa poza św. Janem zapłacili za przekonania własnym życiem - taka teza byłaby ordynarnym kłamstwem. Pozostaje więc przypuścić, że chodziło o najzwyklejsze doczepienie się do kolejnej, powszechnie praktyko­wanej mody, najbanalniejszej symboliki, bez troski o sens i logikę, jedynie dla uzyskania odpowiedniego "ciągu". Siły przebicia. Rozgłosu. Sensacji. Sprawa nie byłaby wartą uwagi (jak cała zresztą wystawa), gdyby nie zaska­kująca reakcja publiczności - w Korde­gardzie panuje nastrój mszalny. Gęsty tłum widzów adoruje niczym Przenaj­świętszy Sakrament podczas Podniesie­nia, mistrzów sceny przemienionych w mistrzów boskiego posłania; Kiedy moje IS PAN-owskie towarzyszki i ja kontemplując dzieła nie mogliśmy się po­wstrzymać od dyskretnie tłumionego śmie­chu, podszedł do nas jakiś starszy pan o godnej postawie Polonusa i skarcił surowo za niestosowność zachowania "w takim miejscu". W jakim? W przedsion­ku do Ministerstwa Kultury i Sztuki, czy kanonizacji gwiazd naszej sceny? A może już wszystko wszystkim się kojarzy...? Nie dajmy się zwariować i nie pozwólmy znakom czasu tak nachalnie manipulo­wać naszą wyobraźnią, pamiętając ze znaki te nie są autonomiczne, ale za nimi kryją się ludzie. Jacyś Oni, tylko nie wiadomo jacy? Być może "Oni" z Witkacego...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji