Artykuły

Dlaczego tak trudno dyskutować o "Klątwie"

Ktoś kto był na "Klątwie" i ją docenił, napisał mi, że to był "akt teatralnego terroryzmu". Jak zareagować na terror, a przynajmniej na krzyk? Przynajmniej dwojako - pisze ks. Andrzej Draguła w Laboratorium Więzi.

Czy rzeczywiście trzeba kogoś obrazić, by nim wstrząsnąć?

"Liberalne elity zrezygnowały z tworzenia wspólnoty i zapomniały o ludzkiej potrzebie godności, rozumianej inaczej niż wzrost gospodarczy czy udział w wyborach. I tak otworzyły drogę do nacjonalizmu" - napisał prof. Wiktor Osiatyński na łamach weekendowego wydania "Gazety Wyborczej". Mam wrażenie, że "Klątwa" [na zdjęciu] w Teatrze Powszechnym jest kolejną odsłoną tego zapomnienia. Upominając się o godność jednych (np. ofiar pedofilii księży), w spektaklu tym jednocześnie kompletnie zignorowano prawo do godności innych - ludzi wierzących.

Wywiad, którego dla Gazeta.pl udzielił Paweł Sztarbowski, wicedyrektor Teatru Powszechnego w Warszawie, pokazuje, że elity artystyczne, a przynajmniej jakaś ich część, zupełnie nie rozumie myślenia religijnego i świata, który się za nim kryje. To nie jest komentarz do "Klątwy", ale do dyskusji wokół niej, a właściwie o braku, czy wręcz niemożliwości tejże dyskusji.

Mordobicie zamiast dyskusji

Sztarbowski mówi w wywiadzie: "W poniedziałek myślałem nawet, że w końcu przyszedł czas na mądrą dyskusję o poruszonych przez Frljicia sprawach" oraz: "Wierzę, że kiedy przejdzie już fala hejtu, zacznie się dyskusja". Nie, nie zacznie.

Dyskusji o "Klątwie", a właściwie o tematach, które porusza, nie ma. I nie będzie. Nie ma dyskusji o Kościele i pedofilii, o aborcji czy władzy Kościoła, dyskusji, która byłaby sprowokowana przez to przedstawienie. Jeśli jakaś debata jest, to dotyczy ona - jak to już było choćby w przypadku "Golgoty Picnic" - jedynie granic wolności artystycznej, bluźnierstwa czy obrazy uczuć religijnych. Sam Sztarbowski przyznaje, że nie chodziło ani o "pozorną debatę", ani o "grzeczną rozmowę". Chodziło o to, by powiedzieć szokująco, mocno i bezczelnie, za pomocą języka, który - czego można się było spodziewać - przez część społeczeństwa zostanie odebrany jako bluźnierczy i profanacyjny. Taka była strategia artystyczna reżysera, a dyrekcja miała świadomość, że "będą z tego kłopoty". I są.

Prowadzący wywiad Mike Urbaniak stwierdza: "Ale nie ma żadnej dyskusji, jest za to mordobicie. Może więc nie najlepsza to strategia?". Sztarbowski odpowiada, niejako przyznając się do porażki: "To jest już pytanie do reżysera, nie do mnie". Ale zaraz broni obranej strategii: "Wierzę też, że w temacie kościelnej władzy skuteczne są już tylko drastyczne środki artystyczne". Zgadza się jednocześnie z reżyserem, który "uważa, że ludźmi trzeba wstrząsnąć, że to jest jedyny skuteczny środek". Ale wstrząs wstrząsowi nierówny. Czy rzeczywiście trzeba kogoś obrazić, by nim wstrząsnąć? "Grzechem" sztuki krytycznej, a więc i teatru krytycznego także, grzechem bardzo często popełnianym, jest przekroczenie granicy krytyki i obrazy. Krytyka posługuje się językiem argumentu, z którym można dyskutować. Krytykować w Polsce można wszystko, także Kościół i papieża, byle merytorycznie, byle z sensem. Obraza natomiast posługuje się językiem, który odbiorca odczytuje jako chęć znieważenia. A ten, kto się czuje znieważony i obrażony, nie jest skłonny do żadnej dyskusji czy debaty. Ten, kto się czuje opluty - bez względu na intencje twórcy - nie jest skłonny do rozmowy. A jak pokazują doniesienia medialne, tych, którzy czują się opluci, jest wielu.

Akt teatralnego terroryzmu?

Ktoś mi napisał, że "księża powinni to oglądać obowiązkowo, żeby zrozumieć, dlaczego ludzie tak radykalnie odrzucają Kościół". Takie myślenie dowodzi zupełnego niezrozumienia. Ci bowiem, którzy rozumieją, nie potrzebują tego spektaklu. A ci, którzy nie rozumieją, jeszcze bardziej nie będą rozumieć, a przeciwnie - utwierdzą się jedynie w przekonaniu, że mają rację. Z tego żadnego dialogu nie będzie, jedynie okopanie się na barykadach.

"Świat artystyczny" się wykrzyczał, a "świat katolicki" się obraził. Sztarbowski mówi, że "Każdy z tych tematów [władza Kościoła katolickiego, seksualność czy prawo decydowania o swoim ciele] reżyser wyciąga, rzuca na scenę z hukiem i mówi: Proszę bardzo, macie to! Teraz sobie radźcie!". No i?

Ktoś kto był na "Klątwie" i ją docenił, napisał mi, że to był "akt teatralnego terroryzmu". Jak zareagować na terror, a przynajmniej na krzyk? Przynajmniej dwojako. Można odpowiedzieć jeszcze głośniejszym krzykiem, oskarżyć o bluźnierstwo i zgłosić do prokuratury podejrzenie popełnienia przestępstwa obrazy uczuć religijnych, wszak "gwałt niech się gwałtem odciska".

Ale można też zobojętnieć, zignorować, zamilknąć. I ja tak właśnie robię. Milknę, gdy ktoś na mnie krzyczy. Obojętnieję. Nie słucham. Krzyk jest formą przemocy, a ta jest związana z władzą: prawdziwą bądź uzurpowaną. Nie wierzę w zmianę pod wpływem krzyku. Krzyk rodzi agresję. Albo zobojętnienie.

Działamy na symbolach

Sztarbowski przekonuje, że o żadnej obrazie uczuć religijnych mowy być nie może, bo "przecież to jest teatr", który posługuje się znakami teatralnymi. Ta kwestia pojawia się w wielu wypowiedziach dotyczących "Klątwy". Ci, którzy nie rozumieją oburzenia części społeczeństwa, przypominają jak mantrę, że "teatr to fikcja" i że to, co wydarza się na scenie, nie dzieje się naprawdę.

To prawda, że nie dzieje się naprawdę. Co wcale nie oznacza, że przestaje być realne. Istotnym problemem jest rozumienie języka teatru (i sztuki szerzej). Zarówno język teatru, jak i język liturgii (szerzej religii) posługują się znakami, ale posługują się nimi w zupełnie innych płaszczyznach znaczeniowych. "Działamy na symbolach" - mówi Sztarbowski. Dla artysty, aktora, reżysera to jedynie "gra semantyczna", dla człowieka wierzącego to realność, która rozgrywa się nie tylko na płaszczyźnie znaku, ale także jego nadprzyrodzonych odniesień. Raz jeszcze muszę podkreślić, że artyści nie rozumieją (albo bardzo dobrze rozumieją, dlatego robią, to co robią) roli symboli religijnych. Bo jeśli cześć oddana obrazowi przenosi się na prototyp, a ten kto całuje ikonę Chrystusa, Jego samego całuje, to - przypomnijmy sobie "Milczenie" Scorsesego - ten, kto depcze Jego wizerunek, wyrzeka się Jego samego. Takie jest myślenie symboliczno-religijne.

Co się dzieje, gdy znak, który został wyjęty ze sfery sakralnej, zostanie wprowadzony w świat teatralnej fikcji? Czy nagle przestaje być świętym "symbolem religijnym", a staje się jedynie "rekwizytem teatralnym"? Myślenie religijne nie uznaje artystycznego nawiasu: krzyż nie przestaje być krzyżem, ikona - ikoną, figura świętego - figurą. To, co może być trudne dla człowieka wierzącego, który staje się widzem, to uzgodnienie w sobie obu typów myślenia: religijnego i artystycznego. Jednym się to udaje lepiej, drugim gorzej.

Są w społeczeństwie tacy, dla których między artystycznym a religijnym działaniem symbolicznym nie ma żadnej różnicy. Można takie myślenie nazwać nienowoczesnym, przyporządkować mu kategorię ciemnogrodu, zabobonu czy ciemnego średniowiecza, ale to niczego nie zmieni. "Myślenie nienowoczesne" też ma prawo do istnienia, poszanowania i godności. Pytanie tylko czy powinno chodzić do "nowoczesnego" teatru i na własne życzenie demonstrować obrazę z powodu "szargania świętości"?

Teatr polityczny

Na pewno nie wolno takim "nienowoczesnym" myśleniem gardzić. Wrócę na moment do tekstu prof. Osiatyńskiego, wyliczającego sfery, na które polskie elity sprzed "dobrej zmiany" spoglądały podejrzliwie: patriotyzm, historia, religijność, symbole polskości i uczestnictwo w kulturze. Niestety, niejednokrotnie elity patrzyły na te sfery nie tylko podejrzliwie, ale i pogardliwie. A przynajmniej tak to odbierano. Przykładem niech będzie powtarzane wciąż hasło o "nowoczesnym patriotyzmie", który miał zastąpić ten dawny, tradycyjny i nienowoczesny. Słynny orzeł z czekolady był odebrany przez dużą część społeczeństwa jako wyraz pogardy wobec tradycji patriotycznej.

Powodzenie "dobrej zmiany" wynika także i z tego powodu. Jest to rewindykacja za strony tych, których myślenie odrzucano jako nienowoczesne, nieeuropejskie, a czasami - za bardzo polskie. W tej perspektywie "Klątwa" jest niedźwiedzią przysługą dla przeciwników "dobrej zmiany". Jeszcze dwa-trzy takie przedstawienia, a PiS będzie rządził po wieczność, a już na pewno wygra wybory samorządowe w Warszawie. Skończy się finansowanie bezeceństw, bluźnierstw, pornografii i profanacji. Tak sobie pomyśli niejeden wyborca.

Sztarbowski mówi, że "Klątwa" "jest ogromną zmianą w myśleniu o polskim teatrze politycznym". Zapewne. Ale to jest polityka bez krzty dyplomacji. Obawiam się, że skazana na porażkę. Wątpię, by powiększyła grono swoich "wyborców" poza "twardym elektoratem". A może tutaj wcale nie chodziło o przekonanie innych, ale o wykrzyczenie siebie? Tego typu teatr doskonale się wpisuje w model nawracania nawróconych i przekonywania przekonanych, czyli w myślenie plemienne albo - nieco lżej - myślenie właściwe dla "wspólnot interpretacyjnych" w rozumieniu S. Fisha. Owacje na stojąco, o których pisze prasa i mówi sam dyrektor, reakcje widowni poświadczają tylko, że ten spektakl jedynie potwierdza przekonania obecnych i daje jeszcze jedną możliwość zjednoczenia się wokół idei.

Schizofrenia wrażliwości

Na "Klątwie" nie byłem. Taki jest przywilej "teologa prowincjonalnego", który mieszka kilkaset kilometrów od stolicy. Dlatego nie ma tutaj żadnej mojej interpretacji ani oceny spektaklu. Jedynie próba wyjaśnienia niektórych reakcji na ten spektakl. Od lat staram się łączyć w sobie dwie wrażliwości i dwa sposoby myślenia: religijny i artystyczny, czego wyrazem jest choćby książka "Bluźnierstwo", w której - jak widać, bezskutecznie - apeluję do obu stron o minimalną chociaż próbę wzajemnego zrozumienia i wczucia się we wrażliwość drugiej strony.

Nie wiem jednak, jak zareagowałbym na spektakl. Nie wiem, jak dalece mógłbym się wewnętrznie zgodzić na przekształcenie krzyża z symbolu religijnego w rekwizyt teatralny. Nie wiem, jak bym odczytał poszczególne znaki w kontekście całego spektaklu. Nie wiem, na ile wszedłbym w płaszczyzny interpretacyjne, rozpoznał język teatru, a na ile zatrzymałbym się na obrazie, który działa już sam w sobie swoją uwodzącą siłą. Nie wiem. Z jednej strony mam świadomość, że mój margines myślenia artystycznego bywa dużo większy niż w przypadku przeciętnej religijnej wrażliwości. Sam przecież uczę studentów, że znak nie działa sam z siebie, że to nie magia. Że działa tak jak mu pozwolimy i jak go zinterpretujemy.

Z drugiej jednak strony muszę podkreślić, że także i na widowni pozostanę księdzem, którego wrażliwość jest szczególna (wcale nie znaczy, że lepsza), bo wyrastająca z tej przeciwnej strony ołtarza, gdzie pewnych symboli się dotyka, oddaje im cześć, adoruje. I proszę mi pozwolić, bym się nie musiał tej wrażliwości wyrzekać. Nawet jeśli ktoś uzna, że jest nienowoczesna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji