Tydzień w kulturze
Od dawna nie zdarzyło mi się uczestniczyć w spektaklu. Ten sposób bycia razem z twórcami przedstawienia zdarza się nieczęsto. Jest wielkim świętem. Radość oglądania i słuchania kreuje wtedy seans wspólnoty - widzów i aktorów. Bywa i tak, że zyskuje on moc terapeutyczną. Oczyszcza. Wyzwala emocje i doznania. Pomaga zrozumieć ludzką kondycję. Stwarza okazję, by spojrzeć na siebie, w głąb swojej psychiki i spróbować objaśnić jakże często bolesne kłopoty z istnieniem. Teatralne seanse wspólnoty powstają zazwyczaj, gdy mądrze i wnikliwie czyta się wielką literaturę. To żmudne, ogromnie pracochłonne zajęcie - i jakby niemodne we współczesnym teatrze.
Ułożyłem te zdania pod wrażeniem spektaklu "Czekając na Godota" Becketta - Tarnowskiego Teatru im. Ludwika Solskiego. Uczestniczyłem w nim podczas Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Siedziałem pośród młodej publiczności, która wręcz łapczywie chłonęła Beckettowską wiwisekcję kondycji ludzkiej. Znaczonej nędzą, cierpieniem, rozpaczą, ale też gorzką nadzieją, uosobioną w oczekiwaniu na kogoś, kto wyjaśni nam prawdę o świecie i objawi tajemnicę egzystencji, sens życia, z całym bagażem udręczenia wpisanym w los człowieka. Nie piszę na tym miejscu recenzji. Swoje zauroczenie tarnowskim Beckettem chciałbym spożytkować do wyrażenia kilku uwag o sposobie funkcjonowania naszych scen po 1989 roku - i o praktykach reżyserskich, które unicestwiają teatr literacki. Bo tym określeniem, brzmiącym dla wielu wręcz pejoratywnie, nazwałbym dzieło tarnowskich twórców.
Stanisław Świder, dyrektor teatru i reżyser "Czekając na Godota" z benedyktyńską pracowitością i cierpliwością starał się ze swoimi aktorami inteligentnie przeczytać tekst autora "Końcówki". Jest on bardzo trudny i niełatwo poddaje się interpretacji. Mnóstwo w nim tajemnic, zaszyfrowanych znaczeń, biblijnych aluzji i licznych odwołań do tradycji literackiej. Ten porażający w swoim oglądzie świata dwudziestowieczny dramat został wyprowadzony z tragedii antycznej i dlatego tak ważne jest w nim słowo pisarza. Stanisław Świder zajął się przede wszystkim pracą z aktorami. To oni, a nie ekspansywne pomysły inscenizacyjne, najskuteczniej obsługują Beckettowską dramaturgię. A ukryta reżyseria pozwala obcować z błyskotliwą dysertacją filozoficzną pisarza, rozpisaną po mistrzowsku na dialogi i sytuacje, w których każdy, najdrobniejszy nawet gest i ruch coś znaczy. Tak czytany Beckett fascynuje i zmusza do myślenia. A spektakl może trwać dwie godziny i dwadzieścia minut, i nie wywołuje uczucia znudzenia.
Dlaczego na scenach o wiele bogatszych w środki finansowe i zasób sił aktorskich z rzadka powstają takie spektakle? Odpowiedź jest niby prosta. Bo zapełnia je teraz publiczność dość przypadkowa. Najczęściej w poszukiwaniu rozrywki. I zamiast zdobywać tę o określonych gustach i potrzebach - teatry rywalizują ze sobą w piętrzeniu atrakcyjności spektakli bez większego sensu. Szczególnie tzw. reżyserzy-wizjonerzy majstrują z uporem wystawne obrazy sceniczne. Puste treściowo jak wydmuszki. Stosując filmową technikę skrótu i montażu, przedstawiają z uporem na scenie jakieś ścinki ze sztuk, boleśnie okaleczonych i stłamszonych obrazową gadatliwością, która niweczy dzieło pisarza. To bardzo przykre, ale nazbyt wielu reżyserów, zwłaszcza młodego pokolenia, usiłuje zapomnieć, że siłą teatru jest jego odrębność budowana na umiejętnym i odkrywczym czytaniu dobrej literatury.