Artykuły

Agnieszka Mandat: Trzeba myśleć własnymi myślami, a nie cudzymi. Lepsze najgłupsze swoje myśli niż najlepsze czyjeś

- Mój udział w "Pokocie" pokazuje, jak nieprzewidywalny jest zawód aktora, a podsumowując dorobek - dzisiaj to wiem - warto zawsze postawić trzy kropki. Przekonałam się sama, że można dostać zupełnie zaskakującą rolę w filmie wspaniałej reżyserki nawet po 40 latach pracy, gdy człowiek już sądzi, że zna ten świat na wylot. Mam nadzieję, że otwieram nowy rozdział.

Rozmowa z aktorką Agnieszką Mandat, Janiną Duszejko z filmu "Pokot"

I kto powiedział, że w polskim filmie nie ma ról dla kobiet po sześćdziesiątce.

- Nikt nie musiał tego mówić, bo to widać gołym okiem, a kobiety w tym wieku mają przecież do opowiedzenia tyle ciekawych historii. Tymczasem prawie wszystkie wielkie role, zarówno w kinie, jak i w teatrze, pisze się dla mężczyzn.

Dlaczego?

- Nie wiem, sama zaczęłam się nad tym zastanawiać stosunkowo późno, bo dopiero podczas kręcenia serialu "Nad rozlewiskiem". Zagrałam w nim Kaśkę, niepełnosprawną intelektualnie "przyszywaną" siostrę głównej bohaterki. To była dla mnie rola ważna, dość długo się z nią zmagałam, bo chciałam dać jej tyle prawdy i szczerości, ile tylko mogłam. Efekt końcowy okazał się chyba całkiem udany, co potwierdziła niezwykła życzliwość ludzi spotkanych na ulicy czy w tramwaju. Dość często słyszałam, że oglądali serial właśnie dla Kaśki, i jest to, musi pan przyznać, nieco zaskakujące, bo ona jest starą, nie w pełni sprawną i niekoniecznie zadbaną kobietą. A jednak. "Ona jest najmądrzejsza z tego całego towarzystwa" - usłyszałam. I teraz pytanie: co to wszystko oznacza? Może to, że brak takich postaci, że jest głód na nie i warto robić filmy ze świetnie napisanymi rolami dla starszych kobiet. Niestety, scenarzyści, pewnie dlatego, że sami są młodzi, piszą głównie o młodych i atrakcyjnych. Ale tych ich romansów nie jesteśmy już w stanie oglądać, bo ile można?

Wszystkie trendy przychodzą z Ameryki, a tam już zauważono, jaki potencjał tkwi w starszych aktorkach. Od filmowych produkcji z Meryl Streep w roli głównej do takich seriali, jak choćby "Grace and Frankie" z Lily Tomlin i Jane Fondą. Obie mają osiemdziesiątkę na karku i nadal chcą korzystać ze wszystkich dobrodziejstw życia, z tymi seksualnymi włącznie.

- Seks w dość naturalny, instynktowny sposób przyciąga ludzką uwagę, dlatego jest dzisiaj w sztuce nadużywany. Jest nawet tam, gdzie jego obecność trudno uzasadnić. W teatrze czułam się niejednokrotnie osaczona seksualnym kontekstem, a mnie wystarczy pewien sygnał, resztę dopowiem sobie sama. Mam przecież wyobraźnię i mogę ją uruchomić. To jest cenniejsze i ciekawsze. Zresztą nie tylko o seks chodzi. Podobnie jest z wulgaryzmami czy radykalnym propagowaniem własnych ideologicznych przekonań twórców. Wszystko to - z wszechobecną nagością na czele - dewaluuje sztukę.

I to mówi aktorka, która zagrała w tylu spektaklach Krystiana Lupy?

- Krystian nie wszystkich rozbiera.

Nikogo się nie rozbiera w większości polskich teatrów.

- Być może trafiamy na inne spektakle.

A jak pani trafiła na główną rolę w "Pokocie" Agnieszki Holland?

- Przez casting, a nawet dwa, na które zaprosiła mnie Weronika Migoń, nieżyjąca już, niestety, wspaniała reżyser castingu. Kiedy dostałam zaproszenie, przeczytałam książkę "Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olgi Tokarczuk, na podstawie której powstał scenariusz, przygotowałam się solidnie i pojechałam do Warszawy. Bardzo mi się postać Janiny Duszejko podobała. Pomyślałam, że fajnie byłoby się z nią zmierzyć, ale nie chciałam zbytnio rozpalać wyobraźni, bo potem, jak się roli nie dostaje, to jest przykro.

I pani jej nie dostała.

- Wybrano kogoś innego, wróciłam więc do swoich obowiązków pedagoga w krakowskiej szkole teatralnej i nagle zadzwonił telefon, który nieco, a nawet bardzo, przemeblował mi życie. Akurat zaczynała się sesja egzaminacyjna, mnóstwo pracy, a ja się dowiaduję, że jednak zagram główną rolę.

A zdjęcia zaczynają się za kilka tygodni.

- Dokładnie za trzy, istne szaleństwo. Co było robić? Zwiększyłam obroty dziesięciokrotnie i podjęłam się wyzwania, a do opanowania była potworna ilość tekstu. Do tego przymiarki kostiumów, farbowanie włosów, charakteryzacja i... moi studenci.

Wytrzymałam jednak to mordercze tempo i paradowanie w puchówce w 30-stopniowym upale, bo niektóre sceny zimowe kręciliśmy latem. W takich warunkach szalenie ważne jest wsparcie współtwórców. Dużo zawdzięczam Januszowi Kalei - wspaniałemu charakteryzatorowi, który zawsze dostrzegał, gdy niełatwe warunki powodowały moją dekoncentrację. Wiedział, jak mi pomóc.

Agnieszka Holland była dodatkowym czynnikiem stresogennym?

- Pracowałyśmy już razem przy jej debiucie, "Aktorach prowincjonalnych", i potem przy serialu "Ekipa". Niezwykle ją cenię i wiem, że jest najwyższej klasy profesjonalistką. Agnieszka dużo wymaga i nie idzie na żadne ustępstwa. Jej strategia polega na zawieszeniu wysoko poprzeczki i wspieraniu innych w próbach jej przeskoczenia. Ma też absolutny słuch na aktorski fałsz, jest konkretna i daje ogromne poczucie bezpieczeństwa. Wszystko to powoduje, że aktor musi być zawsze zmobilizowany na sto procent, co zresztą jest bardzo podobne do tego, jak pracuje Krystian Lupa. Do dziś pamiętam, jak zmagaliśmy się z materią na próbach do jego "Rodzeństwa" w Starym Teatrze w Krakowie - ten spektakl gramy już 20 lat! I u Krystiana, i u Agnieszki skaczesz w przepaść, bo wiesz, że oni trzymają linę asekuracyjną. Ryzykujesz, bo im ufasz.

Różnica polega tylko na tym, że u Lupy jest dużo czasu na stworzenie roli, w filmie niekoniecznie.

- To prawda, ale i tu, i tu miałam poczucie współtworzenia świata, a to jest niezwykle ważne. Kiedy przepuściłam już przez siebie Janinę Duszejko, proponowałam Agnieszce różne rozwiązania. Przeważnie mówiła, że to jest dobry kierunek. Kilka razy - by akcent położyć inaczej. I znów wracam do Lupy, bo przypomina mi się praca nad "Marzycielami" i moje niemające końca telefony do Krystiana, bo chciałam ciągle coś obgadać, zaproponować, zapytać. Kiedyś, opowiadając o jakimś pomyśle, usłyszałam od niego, że on by na to nie wpadł. Aktorzy lubią takie momenty.

Jak długo żyje pani z kreowaną przez siebie postacią?

- W teatrze swoje role zostawiam w garderobie. Tak było, kiedy grałam w spektaklach Wajdy, Jarockiego czy Grzegorzewskiego, ale nie u Krystiana, bo u niego oczywiście tak się nie da. Na planie filmowym jest trochę inaczej. Kiedy kręciliśmy "Nad rozlewiskiem", nawet w przerwach byłam ułomną Kaśką, potrafiłam na przykład chodzić po łące i zbierać kwiaty. Ekipa się martwiła, że mi tak zostanie. A jeśli chodzi o "Pokot", nie mogłam się uwolnić od Duszejko do czasu zakończenia zdjęć.

Duszejko jest trochę wariatką?

- Nie, jest jak najbardziej normalną osobą, którą tak przycisnęły okoliczności, że zwyczajnie puściły jej nerwy. Może nie powinny puszczać aż tak, ale któż by to wytrzymał?

Mieszka w chacie na skraju lasu, ma psy, jest wegetarianką i astrolożką, kocha przyrodę i walczy zawzięcie zarówno z myśliwymi, jak i kłusownikami. Panią coś z nią łączy?

- Ja nie jestem wegetarianką, mam psa w rodzinie, ale mam też futro. Do astrologii zachowuję dystans. Łączy mnie jednak z Duszejko wierność własnym przekonaniom.

Jest w niej coś, co się pani nie podoba?

- To, że przekroczyła granicę, której ja, mam nadzieję, nigdy nie przekroczę.

Wielką bohaterką "Pokotu" jest natura, przepiękna Kotlina Kłodzka i całkiem sporo zwierząt, które współtworzą świat Janiny Duszejko. Jak było z nimi na planie?

- Na planie, proszę pana, to było bardzo zabawnie, bo zwierzęta nie są jednak tak karnymi aktorami jak ludzie. Moje dwa psy to międzynarodowi aktorzy rodem z Czech. Jeden z nich, starszy, nie robił sobie zbyt wiele ze swoich zawodowych obowiązków, więc musieliśmy brać go nieraz sposobem. Wolał się trzymać swojego prawdziwego pana niż filmowej pani. Nasmarowaliśmy więc mnie w jednej ze scen pasztetową, a gdy ta nie zadziałała - smalcem. Wtedy oba psy mnie pokochały, choć nie do końca w taki sposób, o jaki nam chodziło. Takie metody nie zawsze wystarczają. Finalnie tę część zdjęć musieliśmy przełożyć, żeby zwierzęta miały czas na nawiązanie ze mną relacji bez kiełbasy w kieszeniach.

Z dzikiem też nie było łatwo, bo zamiast wejść i wyjść z szopy, w której Duszejko rzeźbi w drewnie, postanowił nie tylko zostać, ale także skonsumować jej dzieło, a trudno się sprzeczać o sztukę z kimś, kto ma kły.

"Wielkiego szczęścia do filmu nie miałam" - powiedziała pani pięć lat temu, podczas jubileuszu 35-lecia pracy artystycznej.

- Mój udział w "Pokocie" pokazuje, jak nieprzewidywalny jest zawód aktora, a podsumowując dorobek - dzisiaj to wiem - warto zawsze postawić trzy kropki. Przekonałam się sama, że można dostać zupełnie zaskakującą rolę w filmie wspaniałej reżyserki nawet po 40 latach pracy, gdy człowiek już sądzi, że zna ten świat na wylot. Mam nadzieję, że otwieram nowy rozdział.

Po ukończeniu szkoły teatralnej w Krakowie w 1976 roku bała się pani zaszufladkowania w rolach prostych, wiejskich kobiet. Udało się?

- Bilans jest chyba całkiem udany, ale musiałam o niego zawalczyć sama po zagraniu Panny Młodej w "Weselu" Wyspiańskiego w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego - roli, z której byłam bardzo dumna i reżyser chyba też ją cenił, bo kiedy poszłam na urlop macierzyński, nie zgodził się na zastępstwo.

Późniejsze propozycje - oprócz tych od Lupy - niezbyt mnie satysfakcjonowały, bo szły właśnie w kierunku prostej dziewczyny. Dlatego postanowiłam zrobić spektakl "Marlena" o Marlenie Dietrich, a chwilę wcześniej zagrałam esesmankę w "Słuchaj, Izraelu!" w reżyserii Jerzego Jarockiego. Jeden z kolegów, który był podczas wojny więźniem Auschwitz, powiedział, że ile razy widzi mnie na schodach, ma dreszcze.

Komplement.

- Tak też pomyślałam po chwili namysłu.

W tym samym teatrze grał, do dzisiaj gra, pani ówczesny mąż Mieczysław Grąbka. Jak się państwu razem pracowało?

- Świetnie, tym bardziej że może dwa razy spotkaliśmy się w tym samym spektaklu, ale nigdy oko w oko. Mieczysław jest wysokiej klasy aktorem. Łączyło nas podobne myślenie o teatrze, o budowaniu roli. W szkole zajmuje się piosenką i muszę powiedzieć, że bardzo lubię jego egzaminy ze studentami oparte na musicalach. Mimo rozwodu żyjemy w przyjaźni.

Dlaczego trzy lata temu odeszła pani z Narodowego Starego Teatru?

- Bo to nie jest teatr, do którego przyszłam, do którego zapraszano najlepszych reżyserów, żeby konkurując ze sobą artystycznie, tworzyli najlepsze spektakle. Ówczesny dyrektor Jan Paweł Gawlik zapraszał twórców bardzo zróżnicowanych, a nie tylko tych, którzy grali do jego muzyki. Dawało to wspaniałe efekty, Stary Teatr wręcz fermentował artystycznie. I taka była przez dekady tradycja tej sceny.

Niestety, od kilku lat to już nie jest teatr narodowy, ale teatr dyrektora Jana Klaty, w którym spójność poglądów jest ceniona wyżej niż zróżnicowanie artystyczne. Odeszłam zresztą z niego nie tylko ja, ale i ludzie, którzy pracowali na markę Narodowego Starego Teatru, jak Jerzy Trela i Anna Polony. W Starym nie reżyseruje też Krystian Lupa, za którym szliśmy jak w dym, mimo że na początku więcej osób było na scenie niż na widowni, bo nikt wtedy jego teatru nie rozumiał. Dzisiaj Krystian jest gwiazdą europejskiego formatu. Ja po 37 latach też opuściłam Stary Teatr. W obecnym kształcie nie ma w nim dla mnie miejsca.

Nie opuściła pani za to szkoły teatralnej, w której pełniła pani nawet funkcję dziekana Wydziału Aktorskiego. Skąd to pedagogiczne zacięcie?

- Chyba z genów, bo mój ojciec był bardzo szanowanym w Krakowie nauczycielem i dyrektorem Technikum Chemicznego. Na jego pogrzebie wiele lat temu pojawiła się cała jego klasa maturalna, rocznik 1953. To zrobiło na mnie wrażenie i było wzruszające.

Prawie 30 lat temu przyszłam do szkoły na zastępstwo i już w niej zostałam. Prowadziłam zajęcia z wymowy, wiersza, elementarnych zadań aktorskich, a teraz głównie sceny współczesne lub klasyczne. Największym wyzwaniem jest dla nas, profesorów, mierzenie się z nowym pokoleniem studentów - ludźmi inteligentnymi i wrażliwymi, ale niemającymi do siebie zupełnie cierpliwości. To generacja twitterowo-facebookowo-esemesowa. Kiedy dostają nieco dłuższą frazę do interpretacji, trudno im ją nasycić myślą. Widzę, że chcą, ale nie potrafią. Tak jak nie potrafią pójść do lasu na spacer bez telefonu komórkowego. Kiedy im to zasugerowałam, spojrzeli na mnie, jakbym przyleciała z kosmosu. No, a my jesteśmy od tego, żeby im pomóc, by nauczyli się myśleć własnymi myślami, a nie cudzymi. Lepsze najgłupsze swoje myśli niż najlepsze czyjeś. Niech pan spojrzy na Duszejko, która jest znakomitym przykładem samodzielnego myślenia i obrony swoich przekonań. Co prawda to się jej trochę wymknęło spod kontroli, ale może nic już więcej nie zdradzajmy.

**

Agnieszka Mandat - ur. w 1953 r. w Krakowie, gdzie skończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną. Przez całe życie zawodowe związana z Narodowym Starym Teatrem w Krakowie. Od 30 lat jest profesorką PWST. Popularność przyniosła jej rola w serialu TVP "Nad rozlewiskiem". Do kin wchodzi film "Pokot" Agnieszki Holland na podstawie prozy Olgi Tokarczuk, w którym gra główną rolę

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji