Artykuły

Mysz taszczy górę

"Werter w Nowym Jorku" w reż. Tomasza Wysokiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W czwartek w nocy widziałem wyreżyserowaną przez Tomasza Wysockiego sztukę, a raczej postsztukę teatralną zaliczanego do nurtu "literatury postdramatycznej" Tima Staffela. Rzecz ma tytuł "Werter w Nowym Jorku". Tak, pilnie obejrzałem postsztukę postdramatyczności niemieckiej. Teraz zaś tkwię w łazience polskiej, nad umywalką pochylam się z dłutem w garści i próbuję ze swego starego cielska wydłubać wszystkie z grubsza żywe wspomnienia. Ile ich będzie? Więcej niż trzy? Byle tylko nie dziabnąć wątroby!

O, jest wspomnienie pierwsze! Oto w monstrualnej hali fabrycznej przy ul. Rajskiej (właśnie tam postsztukę postdramatyczności odegrano) mikra kobietka z wielkim fotelem na karku i truskawką wyhaftowaną na tylnej kieszeni dżinsowej spódnicy wolno idzie przez scenę, która zdaje się nie mieć końca. Sekundę wcześniej zdechło światło. Dwie sekundy wcześniej gdzieś przepadły dźwięki. W mogilnej ciszy mysz taszczy górę przez ciemności. Drżę o mysz... Co dalej?

Mam wzruszenie drugie! Z tyłu sceny, daleko, bardzo daleko, na ławce pod ciemną ścianą nieruchomy mężczyzna w czarnym garniturze otoczony szarym powietrzem. Nieruchomy. Długo nieruchomy. Naraz gestem doskonale taktownym podpala papierosa. Zaciąga się tak wolno, jakby czas nie istniał. I oto na tle ciemnej ściany - błyszczący żar wielkości ziarna piachu. Bardzo ładne. A po chwili siwa smuga dymu opuszcza wargi pana w czarnym garniturze i kładzie się majestatycznie na szarym powietrzu. Jeszcze ładniejsze... Co dalej?

Seria wzruszeń. Na żeliwnych, jak wszystko tutaj - nieludzko wielkich schodach fabrycznych, dziewczyna tuli się do mężczyzny. I czyni to tak, jakby ciała muskały nie żeliwo, a mech. Inny mężczyzna siedzi w czerwonym fotelu, co go później mysz z truskawką na tyłku przeniesie przez ciemności, siedzi w pełnym świetle i przyglądając się pustce - obraca w palcach śnieżnobiałego skręta. Jeszcze filmowe projekcje na ścianach obojętnych jak skały: migotliwe reportaże z ulic wielkiego miasta nocą, czyjeś wargi, oczy, goła pierś kobieca wśród prześcieradeł, jakiś blask o kształtach nie do opisania. I jeszcze ta chwila, gdy przez kogoś puszczone z wysokiego podestu piórko opada w ciszy, piórko chyba gołębie... Dość.

Dość, ale nie dlatego, że więcej z siebie już nie mogę wydłubać. Nie, jeszcze by się znalazło coś. Dość, bo ani siebie, ani ciebie już mi się nie chce oszukiwać. Rzecz w tym, że aktorzy, prócz tego, że byli - niestety, musieli też gadać. Nie czynię zarzutu ich sztuce! Broń Boże! W tej materii kłaniam się Radkowi Krzyżowskiemu (Picard), Barbarze Kurzaj (Zoe), Błażejowi Wójcikowi (Albert), trochę płycej się kłaniam Robertowi Olechowi (Werter). Niech będzie, dla dobra sprawy ukłonię się też Patrycji Durskiej (Lotta), choć z całej grupy jest najmętniejsza. Najmętniejsza?

Waham się. Więcej powiem - ja tę mętność jednak odrywam od Durskiej. Katastrofa, którą mam na myśli, gdy mówię, że gadać musieli, polega na tym, że musieli gadać właśnie to, co gadali. Ergo - mętność postsztuki postliterata postdramaturgicznego. Współczuję im. Współczuję i retorycznie pytam: czy nie wystarcza wam genialny oryginał Johanna Wolfganga Goethego? Jeśli już nie da się inaczej, jak tylko przepuszczać wszystko przez gąbkę nowoczesności, to co szkodziło tamtą opowieść oryginalną przez labirynty dzisiejszego Nowego Jorku przecisnąć? No, co?

Kogo ja właściwie zagaduję? Przecież nie Krzyżowskiego. Nawet nie reżysera, choć bardziej jego, bo w końcu zdumiewające jest, że dojrzały z niego mężczyzna, a nabiera się na, że tak rzeknę, posliteraturkę subkulturek krawężnikowych. Kogo pytam, czy koniecznie trzeba stare, wielkie narracje sprowadzać do poziomu esemesowo, hiphopowo bądź rapersko bełkoczącego synka, co ma gacie z krokiem między kolanami, bejsbolówkę odwróconą daszkiem w tył, chwiejny chód starego bosmana i paluchy, którymi, bez celu po świecie człapiąc, uparcie dziurawi powietrze?

Czy Tim Staffel, który się lubuje w przepisywaniu klasyki na bełkot ulicznej postnowoczesności, naprawdę wierzy w to, że ludzie urodzeni po 1990 nie są w stanie zrozumieć zdań dłuższych, niż te góra z czterech słów sklecone? Czy jest pewien, że piętnastolatkowie są w stanie ogarnąć wyłącznie płaskie historyjki w formie kapiących po sobie teledysków, albowiem opowieść, co ma początek, środek i koniec jest dla nich nie do przejścia?

Po premierze na Rajskiej przyszło mi na myśl, że takie stare konie grafomanii, jak właśnie nasz Staffel, pod płaszczykiem tworzenia niby to nowoczesnych, bo jakże intrygująco na kompletny wiór rozpirzonych form dramaturgicznych - zwyczajnie robią z młodych ludzi kretynów, na siłę wciskając im w uszy zestaw rzężeń i wmawiając im, że to jest ich narzecze, ich świat, ich czucie.

Nie mam większych uwag do przedstawienia. Poza tą jedną właśnie. Po co o miłości mówić językiem tak płaskim, że później tylko dłuto pozwala widzowi przypomnieć sobie, iż był w teatrze na opowieści o miłości? Po co tak tandetnie, głupio dukać o jak świat starym uczuciu, o szukaniu go, o losach tego nieusuwalnego mitu na ulicach obojętnych miast bez końca? Jeśli już przyszło nam żyć tu i teraz, to uczciwiej wobec nas samych byłoby wstrzyknąć w labirynt ulic naszych obojętnych miast bez końca - doskonałe frazy Goethego, a nie papkę codziennych beknięć, co je znamy na wylot.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji