Artykuły

Bierzemy, całujemy, bierzemy, składamy

Oliver Frljić bawi się nami i naszymi narodowymi mitami, ułomnościami i wiarą. Robi to w teatrze. A wszystko co odbywa się i mówi w teatrze jest fikcją. Fikcją jest także wielki, drewniany krzyż stanowiący główny element scenografii, dlatego musi zostać spiłowany i obalony - o "Klątwie" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Olivera Frljicia w Teatrze Powszechnym w Warszawie pisze Sławomir Szczurek z Nowej Siły Krytycznej.

Dwa radiowozy policyjne, światła kamer telewizyjnych wycelowane we wchodzących do Teatru Powszechnego widzów, mini pikieta przeciwników z transparentami, asysta panów, którzy na co dzień raczej bileterami nie są, dwóch dyrektorów w foyer nerwowo przestępujących z nogi na nogę oraz obecność na widowni wielu osób ze świata sztuki, filmu, teatru - mimo iż premiera była kilka dni temu - to znak, że w "teatrze, który się wtrąca" (motto z patrona, Zygmunta Hübner) dzieją się rzeczy najważniejsze. I rzeczywiście, stały się. Dopiero końcówka lutego, a najważniejszy spektakl 2017 roku już za nami. Rzadko ma się poczucie i przeczucie, że bierze się udział w czymś ważnym, w czymś, co rozpocznie debatę, o czym będzie głośno, co będzie potępiane i wychwalane jednocześnie. Ostatnio ten rodzaj emocji i fascynacji pięknem, który powoduje cięższe oddychanie, wywołała u mnie premiera "Śmierci i dziewczyny" Eweliny Marciniak w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Rzec by się chciało po obejrzeniu warszawskiej "Klątwy", że nagonka na tamten spektakl była niczym i rozeszła się po kościach.

Reżyser dosłownie i w przenośni sięga tutaj po najcięższy kaliber, z pociskami wymierzanymi w wartości uznawane powszechnie za nietykalne, święte, wynoszone na ołtarze, specjalnej troski, otoczone bezmyślnym kultem i sprowadzające się do obrzędu, który nie zmienia nic. Do walki z tym wszystkim teatr - prowadzony przez jednych z najbardziej odważnych dyrektorów w Polsce, którzy nie raz podejmowali ryzyko, bezapelacyjnie mają kompetencje i stoją za sukcesem polskiej sceny ostatnich lat, z armią najlepszych aktorów - wystawia niechcianego już kilkakrotnie w Polsce chorwackiego reżysera Olivera Frljicia.

W spektaklu same bezeceństwa: figura Karola Wojtyły z członkiem w stanie wzwodu, do którego przyssała się fachowo na kilka minut jedna z aktorek; ta sama figura polskiego papieża zawisa na sznurze razem kartką "obrońca pedofili"; po defekacji aktor podciera się papieską flagą i smarka w nią. Sporo nawiązań do obecnej władzy w kraju: nieprzeprowadzona, gdyż zabroniona prawem, zbiórka pieniędzy na płatnego zabójcę dla najważniejszego z posłów w Polsce; aktor nadziewa na swojego członka kartkę z portretem reżysera, dokładnie celując w jego usta; aktorka prosi kobiety na widowni, by podniesieniem ręki przyznały się do dokonania aborcji, sama mówi o tym, że ma w planie przerwanie ciąży; aktor wprowadza psa, tropiciela muzułmanów, by wygłosić monolog dotyczący ostatnich zamachów terrorystycznych: "być może nie każdy muzułmanin to terrorysta, ale każdy terrorysta to muzułmanin". Onanizowanie się krzyżem, ścinanie krzyża piłą mechaniczną, instruktaż składania z małych krzyży kałasznikowa i wycelowanie go w widownię ze słowami: "do ludzi"... Uff. Tyle.

Przedstawienie jest wycelowane w nas jak ten karabin, w nasze zabobonne wierzenia, rozprawia się bezlitośnie z powierzchowną wiarą pustych gestów i symboli, obnaża i nazywa lęki, które są w nas, a do których przyznać się boimy, pokazuje naszą fałszywą naturę i uprawiany przez nas codzienny teatr. Niezwykle dowcipny, błyskotliwy, sprytny, inteligentny spektakl, w którym każda scena pracuje na następną. Pełen życia i wigoru, wprowadza w stan zakłopotania, nie nakazuje przewartościowań. One już dawno się publicznie dokonały. Wyszły na światło dzienne a teraz wyłażą spod dywanów w budynkach państwowych, kościołach i plebaniach, w naszych mieszkaniach. Tyle o spektaklu okołoteatralnym, o którym już jest głośno, a będzie z całą pewnością jeszcze głośniej.

Teraz o wybitnej "Klątwie" wystawionej w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Rozpoczyna się sceną telekonferencji aktorów z Bertoltem Brechtem, którzy radzą się, jak wystawić sztukę Stanisława Wyspiańskiego. Dzwonią z "profaszystowskiego kraju", stanowiącego "dupę świata", który nie pomógł Żydom. Barbara Wysocka streszcza Brechtowi treść sztuki, mówi o suszy jako klątwie za grzech, którego owocem są nieślubne dzieci kobiety ze wsi i księdza. Z niewymuszonym dystansem i niepohamowaną radością stwierdza: "że to bardzo spektakularne". Brecht nakazuje konsultacje z "naszym" papieżem. W tym kraju lud winien słuchać się swoich autorytetów.

Bezapelacyjnie w Polsce władza kościelna jest najważniejszym z nich. Niestety, autorytety padają, wiarygodność papieża traci na znaczeniu w starciu z Julią Wyszyńską, która w pozycji klęczącej zajmuje się przyrodzeniem pomnika. A może po prostu w dzisiejszych czasach przejawy uwielbienia nabrały odmiennego kształtu, wyrażają się w innych niż wcześniej gestach? Bliskość okazuje się w inny sposób, a jej granice wyznacza każdy indywidualnie, ma do tego prawo. I tak otrzymujemy jedną z najbardziej przejmujących scen, w tle której pobrzmiewają słowa Jana Pawła II z przykazania miłości o przymierzu Boga z ludźmi, z człowiekiem stworzonym na obraz i podobieństwo Boga. Słowa z Biblii bronią sceny, która może gorszyć. W kontekście tekstu Wyspiańskiego i historii wiejskiej dziewczyny uwikłanej w romans z miejscowym księdzem zyskują mocne uzasadnienie. Ludzka wola winna być wolna a strzec się należy jedynie cudzych grzechów.

Otrzymujemy stereotypowy obraz wiary: łatwość wydawania krytycznych sądów o innych, a niedostrzeganie belki w swoim oku, fanatyczne strasznie Stwórcą, potok wyzwisk pod adresem grzeszniczki, by zaraz po tym paść na kolana i oddać się widowiskowej kontemplacji wiary. Tu wszystko jest na pokaz, ksiądz przyjmuje rolę reżysera wydarzeń, steruje wiarą. Karolina Adamczyk jest rewelacyjna w monologu dotyczącym ludzkich przywar, prezentującym małomiasteczkową mentalność. Wspomina, że ludzie na wsi gadają, iż gubią ich słabości, że zło nie pojawiło się znikąd, że stanowi karę nie tylko za jej przewinienia: "ta posucha trwa i morzy".

Wiara jest chwilowa, słowa cierpkie przychodzą łatwo, płynnie przejść od nich można do całowania rąk zwierzchników kościoła, do robienia pamiątkowego zdjęcia pod krzyżem. Dowody wiary to jest to, co namacalne a nie to, czego nie widać. Należy sowicie wynagradzać Kościół, łożyć na niego. Mimo że dziecko jest z nieprawego łoża, chrzest się odbywa, jednak kosztuje więcej niż zwykle. Młoda (Klara Bielawka) oddaje Księdzu biżuterię i siebie - "co łaska". Bez tego nie "rozjaśni duszy" dziecku. Lud zdaje się tego nie widzieć, pozostaje obojętny i ślepy na zachowania duchownych. Ale odwrócenie wzroku od czegoś nie świadczy o tym, że tego nie ma.

Dystansu do scenicznych zdarzeń nabrać możemy w przerwie zapowiadanej przez Księdza - konferansjera tej rewii - czy w monologach, kolejnych jej numerach. Jak ten Klary Bielawki, narzekającej na "nowoczesnego autora" i "niedoruchanego reżysera", z którym przyszło jej pracować, czyli poniżać się, przechodzić z rąk do rąk kolegów aktorów. A wszystko za niecałe czterysta złotych brutto za wieczór! Rewelacyjnie uwodzi publiczność, namawiając widza do "zrobienia mu dobrze", aby zaraz potem wyzwać go od Żydów. Autokomentarze dotyczące pracy aktora w tego rodzaju teatrze i ubolewanie, że "dziś inaczej się nie da", wciskają w fotel.

To samo wrażenie aktorzy uzyskują, mówiąc tekst Wyspiańskiego. To jest klasyka żywa! Piękna jest scena cielesnych uciech księży. Słowa wypowiadane są w błyskawicznym tempie, sceny zmieniają się jak w kalejdoskopie, każda jest przemyślana, wprowadza do następnej i budzi jeszcze większy zachwyt niż poprzednia. Trupa fantastycznie "wyruchała" słowo "Pol-ska" - westchnieniami, pokrzykiwaniami, gestami. Spektakl rozpędza się i idzie nie zwalniając. Karolina Adamczyk wystukuje mikrofonem rytm serca dziecka, które nosi w brzuchu. Na obnażonym ciele widzimy napis "1000 zł" - minimalizm środków i emocjonalny maksymalizm efektu. Aktorka ogłasza, że w następnym secie grania "Klątwy" będzie już po aborcji w Holandii i przywiezie płód, by pokazać ze sceny. Teraz demonstruje nam jego USG. A na koniec wyznania wykonuje polski hymn.

Jak blisko jest od wiary do popełnienia zbrodni uświadamia nam scena składania z krzyżyków, jak z klocków lego, karabinu. Jak wynoszone na ołtarze symbole mogą posłużyć do wyrządzania zła. Czy naprawdę o każdą wiarę należy walczyć używając przemocy? Jakże aktualny jest ten spektakl, będący na antypodach efekciarstwa, nie szafujący nachalną scenografią, nie zmuszający do przyznania prawdy tylko jednej ze stron w dzisiejszym zero-jedynkowym świecie.

Aktorzy również mają wątpliwości do tez przedstawienia, w którym biorą udział. Barbara Wysocka nazywa reżysera "jebanym, objazdowym prowokatorem", przyjmującym posadę kuratora Festiwalu Malta od dyrektora, który tak niedawno sam się ocenzurował, wytyka mu chęć uzyskania informacji od jej męża - reżysera Michała Zadary. Michał Czachor w monologu o swym emploi teatralnych szaleńców, chętnie prezentujących przyrodzenie, mianuje się bardziej szalonym niż najbardziej szalony człowiek w aksjologicznej Polsce. Dystans, poziom autoironii, dowcipność - posunięte do granic możliwości - sprawiają, że widz nie przyjmuje bezkrytycznie tego, co się dzieje na scenie. Ma przestrzeń na swoje zdanie, własną prawdę, ma do niej prawo.

Oliver Frljić bawi się nami i naszymi narodowymi mitami, ułomnościami i wiarą. Robi to w teatrze. A wszystko co odbywa się i mówi w teatrze jest fikcją. Fikcją jest także wielki, drewniany krzyż stanowiący główny element scenografii, dlatego musi zostać spiłowany i obalony, fikcją jest także polski orzeł z żarówek na tylnej ścianie sceny, których część można powykręcać i godło znika, przynajmniej częściowo. Nie ma takich symboli, które są ponad prawdą. Prawdę teatru stanowi fikcja, odwrotność tego, czego na ulicy nie powinno się pokazywać pod żadnym pozorem, gdyż może obrażać uczucia innych, zakłócać spokój i powodować zamieszki. Teatr udostępnia scenę po to, by mogły dziać się na niej rzeczy, jakich na ulicach nie zwykło się pokazywać.

Od kilku miesięcy na nadgarstku mam wytatuowany teatr z hasłem "przeżyjemy w teatrze". Przeżyjemy w Teatrze Powszechnym w Warszawie, bo dzięki niemu przeżyć możemy o wiele więcej niż w kościelnych budynkach, które już niebawem pozamieniamy w teatry.

***

Sławomir Szczurek - mieszka w Katowicach, z wykształcenia filolog polski (Uniwersytet Warszawski), wielki miłośnik teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji