Warianty bezradności (fragm.)
>>> Jednak reżyserzy teatralni również się nie kwapią do wypełnienia zadań, jakie ominęli dramatopisarze czy adaptatorzy. Im się też coraz częściej zdarza poprzestawać na "przeczytaniu" na scenie utworu w jego najbardziej powierzchniowym, literalnym wymiarze. Egzemplifikacją bardzo tu wdzięczną jest "Ósmy dzień tygodnia", adaptacja znanego opowiadania Marka Hłaski wystawiona w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Spektakl niezawstydzający, niewątpliwie najlepszy w obecnym repertuarze tego teatru po iście dramatycznych przejściach. A jednak przy tym kaleki. Reżyser Marek Wilewski wraz ze scenografem Marcinem Stajewskim zaprojektowali symultaniczne zgromadzenie wszystkich miejsc akcji na scenie. Jest więc pokój z ciasno ustawionymi sprzętami i jest bar. Pokój jest biedny i bar jest biedny. Nie ma tu jednak nic, co by w sposób dobitny mówiło o czasach, w których toczy się akcja. Właściwie w tych dekoracjach można by zagrać na przykład "Śmierć komiwojażera". No, nie, przeszkadza ustawiony centralnie warszawski przystanek tramwajowy (choć, żeby było śmieszniej, tabliczka na nim ma fason z lat siedemdziesiątych, nie pięćdziesiątych). Jak na osadzanie w czasie i realiach to trochę mało. Pojawia się nieoczekiwane pytanie: skąd właściwie nieuprzedzony widz ma wiedzieć, kiedy toczy się akcja i o co w niej chodzi? W opowiadaniu o tym się przecież nie mówi; Marek Hłasko portretuje czasy, w których istniały tematy nie-do-poruszenia. Nikt z nikim nie mówi o tym, w jaki sposób i na jak długo trafił Pietrek do więzienia, dlaczego Grzegorz pije i skąd ma broń, czego wreszcie chce niepokalana Agnieszka od brudnego świata i dlaczego ten świat jest tak brudny. To wszystko jest ukryte w sposobie narracji, w niedomówieniach; zadaniem reżysera jest znaleźć takie sposoby sceniczne, by spod powierzchniowego dialogu to napięcie wydobyć. Marek Wilewski tego sposobu nie ma, nawet go nie szuka. Zaś młodzi aktorzy zostawieni sami sobie muszą połączyć swoje wyobrażenia tamtych lat, gdy ich jeszcze na świecie nie było, z własną artystyczną wrażliwością. W efekcie obydwaj mężczyźni tego dramatu -Pietrek i Grzegorz - przestają istnieć, rozmywają się w niedookreśloności. Zaś Agnieszka- Olga Sawicka, bardzo ciekawa aktorka najmłodszego pokolenia - broni się jedynym dostępnym środkiem: gra własnymi dzisiejszymi, ponadczasowymi emocjami. Bez ostentacji, bez histerii. Oszczędnie przede wszystkim głosem chrapliwym, zadziornym, wypełnionym buntem, tworzy współczesną dziewczynę, która nie może dać sobie rady ze sobą, z chłopakiem, ubóstwem życia. Niemniej znów: jak na to opowiadanie Hłaski jest to mało. Gdyby Teatr Dramatyczny nawiedził na tym spektaklu duch autora słynnego powiedzenia, skierowanego pod adresem filmu Forda opinię, że to rzecz o ciężkiej doli gówniarzy, którzy nie mają się gdzie p...dolić, tym razem trudno byłoby nie przyznać mu racji. Jego druzgocąca opinia nie byłaby nawet świadectwem złej koncepcji teatralnej. Raczej całkowitej bezradności wobec rzeczywistości, którą opowiadanie odmalowywało precyzyjnie.
Bezradność wobec rzeczywistości. Serial o emerycie i "Ósmy dzień" mają podobne wady: przede wszystkim brak jakichkolwiek niedosłownych środków wyrazu, nieumiejętność stosowania skrótu, symbolu, metafory. Serial popada w aforystyczne wielosłowie, spektakl zawisa w powietrzu. I wciąż ze świecą szukać jakiegokolwiek współczesnego dramatu, scenariusza, powieści popularnej, gdzie sięgając do historii najnowszej nie zagłębiono by się natychmiast we wciąż te same koleiny, w przechodzone już do upojenia ścieżki.<<<