Artykuły

Taniec na śmierć i życie

"Wujek 81. Czarna ballada" wg scenar. i w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Tomasz Domagała na blogu DOMAGALAsieKULTURY.

W muzycznym spektaklu "Wujek.81. Czarna ballada" Roberta Talarczyka jest jedna wybitna scena. Ucharakteryzowana na divę dancingu Śmierć (Anna Kadulska) śpiewa piosenkę. Scena Śląskiego natychmiast zaludnia się parami - panie w strojach z lat 80-tych, panowie w mundurach ZOMO. Pary te zaczynają szaleńczo tańczyć tango. Zestawienie rozrywkowej konwencji sceny z tragedią, którą zapowiada, porusza do głębi nie tylko tych, którzy pamiętają tamte czasy. W przypadku spektaklu Talarczyka należy bowiem jeszcze uczciwie podzielić widzów na tych, których tragedia w KWK "Wujek" dotknęła osobiście (z różnych przyczyn: przynależność narodowościowa, uczestnictwo w tamtych wydarzeniach, wspomnienia rodzinne) oraz tych, którzy nie mają szczególnego stosunku emocjonalnego do wydarzeń na Śląsku w roku 1981, a co za tym idzie - do spektaklu. Wydaje się, że tym pierwszym żadne teatralne zabiegi nie są potrzebne. Oni wyjdą z teatru głęboko wstrząśnięci samą epifanią tragedii. Dla pozostałych tragedia Wujka pokazywana, a raczej celebrowana na scenie teatru, staje się symbolem przeszłości i potrzeba już czegoś więcej niż epifanii, żeby widz nie tylko się losami bohaterów tej tragedii zainteresował, ale też z nimi zidentyfikował, aby móc głęboko ten spektakl przeżyć. Choć należę do pokolenia pamiętającego tamte czasy, postaram się przyjrzeć przedstawieniu Talarczyka z dystansu, z fotela teatralnego widza pozbawionego jakichkolwiek związków z wydarzeniami w kopalni "Wujek".

Scen takich, jak ta ze śpiewającą Śmiercią, niestety więcej w spektaklu nie zobaczymy. Mimo, że tragedia "Wujka" jeszcze wielokrotnie zderzy się z lekkością konwencji muzycznej, na ich styku nic ciekawego już się nie wydarzy. Przykładem patetyczna scena z kobietami na piasku, które zamiast naprawdę przeżywać swoją tragedię, z braku zajęcia głaszczą piasek i w stylu oazowych pieśni Rubika śpiewają swój ból i obowiązek pamięci. Wszystko dlatego, że twórcy założyli z góry, że scena ma wzruszać. Cóż z tego, skoro nie wzrusza. Więcej - swoim kształtem spłaszcza całą sprawę. A wystarczyłoby na przykład w poprzedniej scenie braterstwa krwi - równie zresztą nieprawdziwej - użyć sztucznej krwi, która obficie zrosiłaby piasek. Ten sam, który panie gładzą w trakcie piosenki. Zapewniam Państwa, że po tym zabiegu nie mogłyby go już sobie tak beztrosko głaskać.

W sensie teatralnym przedstawienie ma jeszcze kilka innych grzechów. Pierwszym jest podwójna narracja. Talarczyk chciał dobrze: trzecioosobowym, zbiorowym narratorem spektaklu jest czterech chłopców - dzieci uczestników tamtych wydarzeń. To z ich perspektywy oglądamy całą historię - oraz Historię. I dobrze. Tylko że mamy jeszcze jednego narratora, znanego śląskiego rapera Miuosha, który literalnie opowiada nam przebieg wydarzeń, od czasu do czasu komentując je rapowanymi piosenkami. Rozumiem, że obecność młodego awangardowego artysty miała przyciągnąć do teatru jego pokolenie. No, cóż nie mam nic przeciwko, należałoby jednak przemyśleć jego funkcję i sposób scenicznej obecności. A także stosowność jego wejść. Piosenka Miuosha nad dymiącymi jeszcze ciałami górników wydała mi się infantylna, pretensjonalna, a przede wszystkim - niestosowna! Pytam szczerze: dlaczego nie wykorzystać natury teatru, by pozwolić widzowi przeżyć ten obraz w ciszy? Czy bardziej stosownym komentarzem do tragicznej śmierci bohaterów nie byłoby zatrzymanie choć na chwilę całej machiny muzycznej konwencji?

Kolejny grzech odnajdujemy w sferze gry aktorskiej. Nie chodzi tu jednak o umiejętności czy zaangażowanie, bowiem aktorzy Teatru Śląskiego - w większości artyści wybitni - grają świetnie. Z pełnym poświęceniem, prawdziwie, znakomicie czując teatralną opowieść. Oprócz Śmierci Anny Kadulskiej bardzo podobała mi się Barbórka Joanny Kściuczyk - Jędrusik oraz Mamokowa Ewy Leśniak (zdjąłbym tylko paniom okropne, sztuczne peruki, nieprzyjemnie kontrastujące z naturalnymi włosami dzieci i mężczyzn). Jest jednak coś, co odbiera im wszelką wiarygodność. Od pierwszej sceny ma się wrażenie, że oni wszyscy wiedzą, jak ta historia się skończy. To niedopuszczalne, bo wprowadza nastrój martyrologii, przeradzający się zaraz w powierzchowną laurkę dla ofiar. Wszyscy - reżyser, twórcy oraz my, widzowie - wiemy, jaką się to wszystko skończyło tragedią, ale postaci sceniczne tego wiedzieć nie mogą! Mogą przeczuwać, ale nie wiedzieć! To główna przyczyna braku lekkości w scenach obyczajowych. Lekkość z kolei skontrastowałaby tragedię sprawiając, że przedstawienie oraz jego postaci uzyskałyby głębię. Udało się to świetnie w "Piątej stronie świata" wg. Kazimierza Kutza.

Kwestia konwencji spektaklu pozostaje otwarta - ni to musical, ni spektakl muzyczny - i owo niezdecydowanie twórców się trochę mści. Piosenki nie mają jasno określonego statusu - nie wiadomo, czy komentują czy ilustrują rzeczywistość - przez co bardzo łatwo się przy nich znudzić i je zbagatelizować. A szkoda! Ich teksty są jednymi z najlepiej napisanych dla teatru w ostatnich latach. Twórcy musicalu "Liżę twoje serce" z Wrocławia mogliby do Talarczyka i Miuosha swobodnie przyjechać na naukę. Z drugiej strony nadmierna ilość piosenek zużywa ten środek teatralny do cna. Pod koniec spektaklu błagałem już Melpomenę, żeby mi ich oszczędziła. Wszak najlepsza szynka kiedyś się znudzi!

Mam zresztą przeczucie, że ten barokowy nadmiar narracji, aktorów, piosenek, "momentów tragicznych" oraz wiedzy postaci scenicznych, nadmiar, który osłabił teatralnie ten spektakl wynikał w znacznym stopniu z tego, że Robert Talarczyk zrobił przedstawienie bardzo osobiste. Historia "Wujka" jest również jego historią, potwierdza to dedykacja dla ojca reżysera. Wydaje się, że opowieść o tej tragedii była mu tak droga, że zwyczajnie nie był w stanie zrezygnować z czegokolwiek. Rozumiem to, choć żałuję, że tak się nie stało, gdyż żelazna dyscyplina w konstruowaniu rzeczy, do których mamy emocjonalny stosunek, jest niezbędna. Niezbędna, żeby opowieść konkretną, bliską, ważną przenieść w uniwersalną sferę mitu, który nie dość, że zrozumiały dla wszystkich, to jeszcze wszystkich pomieści w swoim wiecznym rytualnym porządku, pozwalając jednocześnie oczyścić każde zbolałe serce. Robertowi Talarczykowi udało przenieść się tę opowieść w sferę mitu śląskiego i to już dużo, gdyż spektakl ten na pewno dociera do wielkiej rzeszy widzów, będących Ślązakami. Ja jednak żałuję, że nie udało się przekuć tej historii po prostu w mit. A była na to szansa, wystarczyło podążać za Śmiercią i wsłuchać się w rytm jej argentyńskiego tanga.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji