Artykuły

Głód kultury i granice chałtury

W teatralnych kręgach krąży dowcip "Czym różni się aktor od balkonu? Balkon jest w stanie utrzymać czteroosobową rodzinę". Jak się żyje zielonogórskim artystom? Wolą etat czy własny biznes? Czy to jeszcze wstyd zagrać w "Barwach szczęścia"? - pyta Paulina Nodzyńska w Gazecie Wyborczej - Zielona Góra.

Każdego roku państwowe uczelnie teatralne opuszcza kilkudziesięciu absolwentów. Prywatnych szkół aktorskich jest dwa razy tyle, co państwowych. Absolwenci jednych i drugich stają do wyścigu. Dla wielu z nich etat w teatrze to jak szóstka w totka. Inni starają się o reklamę lub o rolę w serialu, który wytrzyma więcej niż dwa odcinki. Jedni zostają gwiazdami i dostają za dzień zdjęciowy nawet kilka tysięcy. Ale zdarza się, że anonimowi aktorzy żyją na granicy ubóstwa i toną w długach. Robert Gonera, mimo znanego nazwiska, otarł się o bezdomność. Jak się żyje zielonogórskim artystom? Czy odliczają czas do pierwszego? Z nadzieją czekają na telefon po castingu? Wolą etat w teatrze czy własny biznes? Kiedy przychodzi moment, że wybierają to drugie? Czy czasy wstydu występu np. w "Barwach szczęścia" odeszły bezpowrotnie? I dlaczego nikt nie chce grać w "Ukrytej prawdzie", "choćby miał jeść karton"?

Pensja 1,1 tys. zł i "niełaska" dyrektora

- Odszedłem z teatru po 12 latach pracy. Moja pensja podstawowa wynosiła wtedy 1,1 tys. zł brutto - mówi Artur Beling, niegdyś aktor Teatru Lubuskiego, dziś właściciel prywatnego Teatru Rozrywki Trójkąt.

Do pensji podstawowej należy doliczyć wynagrodzenia za spektakle. Wtedy wynosiły po ok. 100 zł. Aktorzy cieszyli się, jeśli były o kilkadziesiąt złotych wyższe. - A zdarzało się bywać w niełasce dyrektora. Trafiały się nawet całe półrocza, kiedy grałem nie więcej niż trzy spektakle miesięcznie. W teatrach często jest trochę tak, jak na dworze. Wszyscy się uśmiechają, żeby dostać coś jeść. Ja nigdy nie byłem tego typu "wojownikiem", nikomu się nie kłaniałem, nie robiłem takich numerów, jak niektórzy koledzy - opowiada Beling. - W tej chwili średnia pensja aktorów w naszym teatrze jest wyższa, a zarobki są nielimitowane. Zależą od rynku. Są miesiące, kiedy pieniądze są wielokrotnie większe, ale zdarzają się i chudsze okresy, jak np. ten na początku roku - dodaje aktor.

Decyzji o założeniu własnego teatru nie żałuje, wręcz uważa, że była najlepszą w życiu. - Mam ten komfort, że sam ustalam co robię i kiedy robię. Nie jest tak, że wychodzę z próby i idę sobie do domu. To odpowiedzialność jak w każdej w firmie, to praca 24 godziny na dobę. Tyle że satysfakcja dużo większa. Gram to, co chcę. I to, czego się nie wstydzę. Niestety, w teatrze kilka razy zdarzało się, że wychodziłem na scenę, delikatnie mówiąc, niezbyt usatysfakcjonowany artystycznie. Część z ról nie była sztuką synkretyczną, jak chciał Wagner, tylko wypadkową nieudolności wielu ludzi. Kiedy odszedłem z teatru, finansowo byłem akurat "na górce". Sporo grałem, miałem dobre recenzje. Mogę więc powiedzieć, że zrezygnowałem z tej pracy z przyczyn duchowych.

Dwa zdania za 800 zł

Beling zaobserwował, że marzeniem większości młodych aktorów po szkole, jest załapać się na rolę w serialu, która wytrzyma więcej niż dwa odcinki. Jest jednak coś, od czego trzymają się z daleka: seriale paradokumentalne. - Nikt, kto się szanuje, nie weźmie udziału w czymś takim, choćby miał jeść karton. Dzwoniono do mnie kilka razy z taką propozycją. Odmówiłem - dodaje Artur Beling.

- Każdy świadomy człowiek ze środowiska teatralnego wie, że uznany aktor idzie do takiego serialu tylko po to, żeby zarobić. Dziś nawet najlepsi polscy aktorzy grają w reklamach i dostają za to mnóstwo pieniędzy, choć kiedyś tak bardzo się od tego odżegnywali. Podobnie z epizodami w serialach. Sama kiedyś, gdy zaczynałam studia w szkole teatralnej, obiecywałam sobie, że nigdy nie zhańbię się taką rolą. A dziś? Nie rozumiem, dlaczego miałabym odmówić powiedzenia dwóch zdań przed kamerą za 800 zł na rękę. To już nie jest żaden wstyd. Wstyd to zagrać w paradokumentach typu "Dlaczego ja" - mówi jedna z zielonogórskich aktorek.

- Nie trzeba daleko szukać - zauważa Anna Haba, aktorka Teatru Lubuskiego. - Niedawno byłam jurorką w jasełkach, które odbywały się w Teatrze Lubuskim. Niektóre dzieci wyraźnie wyróżniały się talentem. Prowadzący podpytywał, czy wiążą przyszłość z aktorstwem. Wszyscy mówili, że owszem, ale z filmem, a nie teatrem.

Dużo gram, nie narzekam

- Szczerze? Nie narzekam na zarobki - mówi anonimowo etatowy aktor jednego z teatrów w woj. lubuskim. Na dobrobyt, jak dodaje, trzeba sobie zapracować. - To od ciebie zależy, czy będziesz zadowolony z pensji, czy wolisz przymierać głodem. W tym zawodzie masz wiele możliwości, by zarobić pieniądze, i to nawet całkiem spore. Trzeba po prostu dużo grać. Ja gram sporo, a kiedy widzę, że mam mało spektakli w miesiącu, staram się zrobić coś swojego albo zarobić gdzieś na boku - dodaje.

Przyznaje, podstawowa pensja jest mizerna. To ok. 1,5 tys. zł. - Niewiele, ale otrzymujesz te pieniądze nawet, jeśli nie ma cię w próbach i nie zagrasz w miesiącu ani jednego spektaklu. Spójrzmy więc rozsądnie. Możesz nie robić nic, a te 1,5 tys. zł dostać. Tymczasem niektórzy przychodzą do pracy codziennie na osiem godzin i też zarabiają 1,5 tys. zł - opowiada. Dziś za spektakle aktor dostaje dodatkowo do 500 zł, w zależności m.in. od roli czy wielkości sceny, na której spektakl jest grany.

Aktor nie ma wątpliwości: dla artysty każdy dzień jest niespodzianką. - Tak było, jest i będzie. Ale to wyłącznie nasz wybór. Każdy wie, na jaki zawód się decyduje - dodaje. - A do pierwszego to brakuje chyba każdemu. Często się z tego śmiejemy. Zdarza się, że pożyczamy sobie pieniądze.

Aktor jest do grania, a...

Anna Haba serca publiczności podbiła m.in. tytułową rolą w musicalu "Piaf" Jana Szurmieja. Jest laureatką trzech Leonów, nagród przyznawanych przez widzów. Skończyła wrocławską PWST. - Kiedy szłam do szkoły teatralnej, nie marzyłam o karierze, sławie i pieniądzach. Poznawałam ten zawód, chłonąc wywiady z tuzami aktorstwa. 40 lat temu nasz zawód był postrzegany zupełnie inaczej, panował etos aktora. Przełomowym momentem była dla mnie wizyta w Teatrze Narodowym i spektakl "Kartoteka". Zachłysnęłam się wtedy teatrem, porwała mnie jego magia. "Rząd dusz", tego właśnie chciałam. Nie sławy - opowiada Haba.

Sama nie wie, czy etat w zielonogórskim teatrze był jej wyborem, czy to "etat wybrał ją". Nie żałuje. - Jeśli dużo grasz, zarabiasz przyzwoicie. Nie ma jednak w regulaminie konkretnego zapisu, który mówiłby o koniecznej do wyrobienia normie. Pamiętam sezony, kiedy miałam po 15 spektakli w miesiącu. To był dobry czas, mogłam nawet coś zaoszczędzić. Zdarzają się jednak miesiące, kiedy gram jedno przedstawienie. I nie jest to niczyja wina - opowiada aktorka.

Niedawno dostała rolę w serialu "Na sygnale" w TVP. - Nigdy nie ukrywałam, że chciałabym połączyć pracę przed kamerą z teatrem. To dla mnie fantastyczna przygoda. Zdobywam doświadczenie, a w nowym gronie ludzi nabieram oddechu. Mam okazję pracować z Marcinem Bortkiewiczem, reżyserem "Nocy Walpurgii". I nie czarujmy się, dzień zdjęciowy na planie jest dobrze płatny. A ja mam kredyt i małe dziecko - tłumaczy aktorka.

Pamięta słowa znanych, wybitnych aktorek, które wypierały się seriali. Aż przyszedł moment, gdy zobaczyła je na ekranie; najpierw w serialach, potem w reklamach. Czasy, w których wstydem było zagrać np. w "Barwach szczęścia", odeszły w niepamięć. - Powstają seriale bliskie życiu i człowiekowi. Możemy się śmiać, że dialogi w "Klanie" opierają się na opowieściach o piciu herbaty. Jasne, że aktor wolałby mówić Szekspirem, zamiast dywagować o tym, jaką kto woli herbatę. Ktoś żachnie się, że nie ma tutaj nic do grania. Jednak to takim językiem ludzie zwykle się posługują. Jest widz, który to "kupuje". Osobiście uważam, że taka rola niczego by mi, jako aktorce, nie odebrała. Mówi się, że "aktor jest od grania, a d...a od s...a" - uśmiecha się Anna Haba.

Kto chce porsche, niech z teatru ucieka

Granice chałtury? Każdy ma swoją. Haby nie zobaczymy w paradokumencie. - Nigdy nie obejrzałam żadnego takiego programu od początku do końca. Dostałam raz telefon z agencji, która mnie reprezentuje, z propozycją wystąpienia w fabularyzowanym paradokumencie, rozpisanym na kilka odcinków, z możliwością kontynuacji. Dziewczyna, która do mnie zadzwoniła, wręcz przepraszała mnie, że proponuje mi taką rolę. Najgorsze, co może się aktorowi przytrafić, to przyklejenie łatki. Jeśli ktoś cię skojarzy z takim paradokumentem, to po tobie. Mało prawdopodobne, że poważny reżyser zaproponuje ci potem jakąś dobrą dramatyczną rolę - mówi Anna Haba.

Kiedy wraca do rodzinnego Sandomierza, zwykle odpowiada na pytania: to kiedy w końcu zobaczymy cię w telewizji? - Ludzie stawiają tu znak równości; aktor, czyli telewizja. Żyjemy w bardzo medialnych czasach. Wystarczy, że jakiś portal plotkarski opublikuje zdjęcie popularnego aktora na tle jego porsche i już wszyscy myślą, że my, aktorzy, zarabiamy kokosy. Haba na pewno też ma takie auto w garażu, tylko trzyma na specjalne okazje, a do teatru chodzi piechotą (śmiech). Nie mam parcia na posiadanie, nigdy nie miałam. Jeśli ktoś marzy o porsche, to lepiej niech z teatru ucieka, chyba że ma bogatych rodziców albo spadek na horyzoncie - mówi aktorka.

Nie było mnie w domu, pieniędzy też

Marcin Wiśniewski pochodzi ze Śląska. Skończył dwuletnie Studium Aktorskie w Będzinie. Los rzucił go do Zielonej Góry. Akurat potrzebowali lalkarzy. - Stała praca? Czułem, że złapałem Pana Boga za nogi. To prawda, dla młodego aktora etat w teatrze to wielkie szczęście - opowiada. Nie ma wątpliwości, że to dobry start. Ale... - Potem dostajesz pierwszą wypłatę. Najniższą krajową, bez premii i dodatków. Następnie pojawiają się dzieci... I one chcą jeść, bawić się, korzystać z rozrywek. Ty też chcesz. Nagle się okazuje, że nie wystarcza ci pieniędzy na normalne życie. Moje ukochane "deski" tego nie zapewniają - mówi Wiśniewski.

"Etatowcem" w Teatrze Lubuskim był jeszcze pięć lat temu. Odszedł po 12 sezonach. Do decyzji dojrzewał kilka miesięcy. Pomogła żona. - W domu byłem wiecznie nieobecny, więcej czasu spędzałem na próbach. Niestety, nie szły za tym pieniądze. Gosia powiedziała, że zniesie moją nieobecność. Niech mnie nie będzie jak dotychczas, ona sobie z dwójką dzieci poradzi. Byleby poprawiła się nasza sytuacja materialna - wspomina Wiśniewski.

Zielonogórzanie polubili go za rolę Bachusa, w którą wciela się na czas Winobrania. Jest nim od dekady. Wiśniewski ma jednak znacznie więcej twarzy. Pracuje ze Sławomirem Krzywiźniakiem (byłym aktorem Teatru Lubuskiego), w jego Studiu Teatralnym Guliwer. Wspólnie przygotowują spektakle i imprezy dla dzieci.

Nie dzielę pracy na chałturę i coś poważnego

Wiśniewski współpracuje też z radiowcem Romkiem Awińskim. Wraz z nim, ekipą tancerzy, wokalistek i DJ-ów tworzą grupę "Awiński Show". Show robią m.in. na weselach i imprezach firmowych, organizują różne eventy. Marcin tańczy, śpiewa, zabawia gości. W jednym z programów przebiera się za kobietę. - Traktuję to jak zadanie do wykonania. Nie robię rzeczy, których nie lubię, inaczej bym zwariował. Nie dzielę swojej pracy na chałturę i coś poważnego. Dla mnie wszystko jest poważne. Jak się podchodzi do zadania jak do chałtury, to widać to od razu - mówi. - I nie oszukujmy się, jest to praca dobrze płatna.

Czy zagrałby np. w "Dlaczego ja"? - A dlaczego nie? Sam bym o to nie zabiegał, bo wiem, jakie tam są stawki. Ale gdyby mnie zaprosili, to bym zagrał, oczywiście. Jestem zawodowcem - mówi.

Jego zdaniem, granica chałtury mocno się przesunęła. - Może porozmawiajmy o granicy aktorstwa? Jestem aktorem z dyplomami, po szkole lalkarskiej, która mieściła się przy teatrze "Dzieci Zagłębia" w Będzinie. Aktora dramatycznego zrobili ze mnie, w dużej mierze, Anna Dymna, Witold Dębicki i Wiesław Komasa, u których składałem egzamin eksternistyczny.

Dostałem dobrą szkołę. Dziś granica się tak zatarła, że każdy może zostać aktorem. Wystarczy umieć się dobrze pokazać i piąć po swoje. Każdy może zaistnieć w "M jak Miłość", nie trzeba już mieć na to papierów. Kiedyś, żeby cokolwiek zagrać, trzeba było pokazać dyplom. Dziś liczą się prawda, autentyczność i choć odrobina talentu - mówi.

Marcin miał też epizod - niezupełnie teatralny - w JazzKinie i Winiarni Bachus. Pracował jako barman, przyrządzał eksperymentalne drinki, w tym płonące. - Moja siostra pływała po całym świecie na statkach, gdzie była barmanką. Miksowanie, mieszanie smaków, tworzenie koktajli; pomyślałem, że też chciałbym spróbować. To też artyzm, sztuka. Gdy przytrafiła się okazja, nie wahałem się. Nie musiałem daleko odchodzić od mojego wyuczonego zawodu. I nie chodziło o pieniądze. Po roku dałem sobie spokój. To nie jest jednak zajęcie dla ludzi, którzy mają normalne życie, pracę i rodzinę. Zarywasz noce, wstajesz popołudniami. Co nie znaczy, że barmaństwo i "miksologia" przestały mnie interesować - tłumaczy.

Ciężki kryzys nigdy go nie dopadł, choć bywały miesiące, kiedy zaciskał pasa. Dorobić w serialu? To nie takie proste. - W Warszawie śmieją się, że "Zielona Góra leży za zieloną górą". Seriale, filmy? Pewnie, tylko trzeba pojawiać się regularnie na castingach, a one są daleko. Praca na etacie zobowiązuje. Trudno znaleźć czas na wyjazdy na przesłuchania. Jeśli ktoś bardzo chce, pewnie uda mu się to pogodzić. Ja nigdy nie miałem parcia. Bardziej chodziło mi o to, by lepiej zarabiać, bo takie role są lepiej opłacane i pozwalają żyć. Stwierdziłem, że poradzę sobie bez tego - opowiada Wiśniewski.

Czy tęskni za sceną? - Pewnie, że tak. To jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina. Na pewno kiedyś wrócę do teatru.

Pakuję sztalugi i ruszam w Polskę

A co z plastykami i malarzami? Ci zrzeszeni w ZPAP wiedzą, jak płytki jest zielonogórski rynek. Kiedyś obrazy krótko wisiały na ścianach galerii, dziś "nie idą" nawet miesiącami. To dlatego Galeria Pro Arte raz na jakiś czas organizuje "wielkie wyprzedaże".

- Ludzie po prostu nie mają pieniędzy. Koneserzy są już nasyceni, a nowi specjalnie nie przybywają. Sztuka jest tym artykułem, który kupujemy na końcu. Jasne, być posiadaczem dobrej sztuki to wielki prestiż. Ale najpierw trzeba mieć co jeść - mówił "Wyborczej" Igor Myszkiewicz ze ZPAP.

W ub. roku Galeria Pro Arte zorganizowała debatę "Biznes a sztuka", której celem było zachęcenie przedsiębiorców do inwestycji w kulturę. Nie przyszedł ani jeden biznesmen.

Jednym z artystów zrzeszonych w zielonogórskim ZPAP jest Szymon Teluk. Maluje, rysuje, zajmuje sztuką wizualną. Jest autorem komiksów i ilustracji. Pracuje głównie na zlecenia. Jest też nauczycielem, prowadzi zajęcia i warsztaty. Aktywny zawodowo od 20 lat.

Latem pakuje plecak, zabiera sztalugi i wyrusza w objazd po polskich jarmarkach i starówkach. Rysuje ludziom karykatury. - Ile można zarobić? To zależy od wielu czynników, np. miejsca, ludzi, liczby rysowników w jednym miejscu i ich sił. Są dni, gdy zarabia się po 200 zł, a są, że 3 tys. zł - opowiada Teluk. Nie jest to zarobek na czysto. Trzeba opłacić stanowisko, ponieść koszty noclegów i podróży. Kiedyś Teluk wybrał się ze sztalugami do Strasburga i zdziwił się - stawki ulicznych rysowników były tam trzykrotnie niższe niż w Polsce.

Szymona Teluka można też wynająć na imprezę firmową czy wesele. Portretuje gości, rodzinę, parę młodą. - Organizatorzy takich imprez często oczekują czegoś więcej niż tylko dobrego cateringu i muzyki. Chcą dodać wydarzeniu prestiżu i wyjątkowości, a obecność rysownika to zapewnia. Ja tę pracę lubię, ale wymaga ona dużej cierpliwości i mocnych nerwów. Rysownik często znajduje się w samym centrum wydarzeń, musi wiele znieść - uśmiecha się.

Teluk utrzymuje się też z ilustracji, które tworzy na zlecenia firm. - Można dyskutować, na ile to jest twórcze, na ile odtwórcze. Ja się już nauczyłem pokory. Pomysł wychodzi od osoby zamawiającej, natomiast mój wkład to doświadczenie plastyczne - tłumaczy.

Gdy lodówka jest pusta...

Potwierdza, artyści nie mają lekko. - Gdy lodówka jest pusta i brakuje pieniędzy na ogrzewanie, artysta staje przed dylematem, czy schlebić masowemu odbiorcy, czy zachować swoją niezależność. Jeśli zaczyna świadomie pracować koniunkturalnie, to zaczyna kopiować samego siebie. Zanika jego własny język, a inwencja ulega zatraceniu. Tymczasem to wartości niezwykle cenne w dziedzinie sztuk wizualnych. Cóż, kiedyś też artyści utrzymywali się z malowania przaśnych pejzaży czy kwiatów w wazonie. Najlepiej pracować w dużym kompromisie między oczekiwaniami odbiorcy a własną niezależnością - mówi Szymon Teluk.

Niektórzy artyści radzą sobie, startując np. w publicznych zamówieniach na rzeźby. Ale bywa, że są zmuszeni podjąć inne prace. - Dzieje się tak, gdy nie mogą się już utrzymać ze sztuki. Widzę to po starszych kolegach, którzy mają bardzo niskie emerytury, a nie mają siły malować. Zdarzają się też sytuacje podbramkowe, jak np. umowa na wyłączność z marszandem. Malarz utrzymuje się wtedy wyłącznie ze sprzedaży obrazów, która przecież jest niestabilna i niepewna - dodaje rysownik.

Artyści, jak mówi, nie mogą liczyć na pomoc państwa. - Działalności artystycznej nie trzeba rejestrować jako gospodarczej. Jeśli artyści rzeczywiście nie rejestrują, nie mają dostępu do opieki zdrowotnej. Muszą formalizować swoją działalność, zatrudniają się gdzieś na ćwiartki etatu albo w firmach kolegów tylko po to, by zaistnieć na papierze. To nieciekawe sytuacje. Jeśli jakiś polityk obiecuje dobrobyt kopalniom, to górnik na niego zagłosuje. A artysta? Na kogo ma zagłosować? - pyta Teluk.

--

Na zdjęciu: Anna Haba w "Piaf", Lubuski Teatr

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji