Artykuły

Mitologia Henrietty Lack

Poszedłem do Videoteatru Poza na spektakl Jolanty Lothe i Piotra Lachmanna "spiewanna@alkestis.pl". Ten teatr, ulokowany w Pałacyku Szustra przy ulicy Morskie Oko to dziwne miejsce, awangardowa scena w klasycznym pałacyku wypełnionym antykami, z salą gotycką, jako poczekalnią - pisze Remigiusz Grzela, dramaturg i poeta, w swoim blogu.

Lubię wybrać się tam co jakiś czas, zwłaszcza, kiedy dużo chodzę do tak zwanych tradycyjnych teatrów. Spektakle Lothe i Lachmanna pobudzają wyobraźnię, starają się uwolnić zablokowane w wyobraźni miejsca. To jak z bioenergoterapią. Możesz chodzić do lekarza i będzie mówił wyłącznie o tym fragmencie ciała, z którym coś jest nie tak. Bioenergoterapeuta spojrzy kompleksowo, podziała na ból i na psychikę, wychodząc z założenia, że ból i choroba często mają podłoże psychosomatyczne. Nie chcę powiedzieć, że Videoteatr Poza jest terapią, chcę powiedzieć, że działa inaczej niż tradycyjne spektakle. "śpiewanna@alkestis.pl" nie jest łatwym teatrem, ani w oglądaniu ani w odbiorze. Wiele wymaga od widza. Przede wszystkim jednak dekonstruuje wyobraźnię. I dopiero kiedy wychodzisz z teatru, zaczynasz myśleć, układać sceny, budować po swojemu. Bo Lachmannowie dają miejsce na własne interpretacje. "śpiewanna..." nawiązuje do mitu. Opowiada przecież historię kobiety, która chcąc uczynić swojego mężczyznę nieśmiertelnym, umiera za niego. Ale śmierć okazuje się nieśmiertelna. Lachmannowie dobierają się do tego mitu na wiele różnych sposobów. Idą za interpretacją Jana Kotta, który sam na własnym ciele doznał wielokrotnego umierania. Ale idą też za interpretacją Platona - odczytują go jako spektakularne dążenie do sławy, a przez sławę do nieśmiertelności. Ale to nie wszystko. Lachmannowie zaczynają opowiadać też o teatrze. To zdaje się być główna ich interpretacja - tworzą paraoperowy spektakl wyrosły z doświadczenia wielokrotnego umierania ale... teatru!

Teatrem Lachmannowie żywią się od dawna. Interpretują go na scenie. Nie inaczej było z ich znakomitym spektaklem "Akt orki" według Kajzara.

Lachmannowie odczytują Eurypidesa na nowo. Idą za Thorntonem Wilderem i wprowadzają do swojego spektaklu pijane Mojry: fascynująca Anna Chodakowska (wciąż mam wrażenie, że za mało gra ta "zwierzęca" aktorka, aktorzyca), Monika Niemczyk i Małgorzata Zajączkowska. Mojry mówią współczesnym tekstem. Komentują jak chór grecki. Ale ten komentarz jest jakby wyjęty z tekstów Tuwima. Zabawa słowem. Słowo pożera słowo, każde kolejne jest bardziej pociągające, kolorowe, mocniej iskrzy. Ale mówią językiem dzisiejszego widza. Ich słowa ani przez chwilę nie trącą myszką. A skoro są tak boleśnie współczesne, historia też musi być współczesna. Dzisiejszą Alkestis jest Maria Peszek, która w pierwszej scenie spaceruje po ulicach Warszawy z okrągłym akwarium, w którym pływa (złota?) rybka. Trzyma je w dłoni, nad głową, zatrzymuje się na przystanku autobusowym, idzie Krakowskim Przedmieściem, Bednarską. Wyszła z mitu? Widzimy ją przed ścianą z napisami graffiti. Bawi się odkrywaniem przerażającego w przesłaniu napisu: "Kocham śmierć, bo tylko ona na mnie czeka". Ale nawet to przerażanie staje się groteskowe, bo poniżej czytamy: "Oddam konia w szybkie ręce".

Widzimy Marię Peszek w wannie. Później przygotowuje się do ślubu. Jest jej biała suknia i welon. Peszek śpiewa tę operę i staje się jej postacią. Nie gra opery, jak to zazwyczaj dzieje się w teatrze, kiedy oglądamy umowność operowego świata, ale nie do końca wierzymy. Peszek jest aktorką ale jest też przekaźnikiem mitu. Jej mężczyznę, współczesnego Admeta, gra, a właściwie śpiewa kontratenor Artur Stefanowicz. Jeden z najlepszych. Jest na filmach Lachmanna wyrazisty, ale prawdziwy. Porusza, kiedy śpiewa o pierwszym dniu żałoby po śmierci Alkestis. Kiedy jej już nie ma. Na ekranie wyświetlają się napisy, tak jakby miały jeszcze dopełnić tę historię. Jakby sam głos i treść to było za mało. I kiedy Admet leży nagi w wannie i śpiewa do Alkestis, ale śpiewa bardziej o czasie, który boli "czas pili, czas kwili", przestajemy oglądać mit, a oglądamy prawdziwą historię. Opowieść, która mogłaby się wydarzyć. Admet płacze, a na scenę wjeżdża biała suknia ślubna Alkestis. Na niej wyświetla się jej zdjęcie.

Historia mogłaby się wydarzyć? Ależ wydarzyła się. Oto pojawia się na scenie Jolanta Lothe, która opowiada biografię Henrietty Lack, mieszkanki Baltimore w Ameryce, która w 1951 roku zmarła na raka szyjki macicy. Otóż naukowcy pobrali z jej ciała komórki nowotworowe do badań nad rakiem i nazwali je komórkami HELA. Komórki Henrietty Lack uważane są za nieśmiertelne, bo zdolne są do nieskończenie wielu podziałów. Są one dzisiaj używane do badań w laboratoriach na całym świecie. Ponad pięćdziesiąt lat po śmierci Henrietty Lack jej śmierć (bo to przecież nowotwór, na który umarła) wciąż żyje. Alkestis też wraca. Bo tam nic nie ma. Nawet wanny nie ma. I to zdanie, że po drugiej stronie nie ma wanny jest mocniejsze niż jakiekolwiek inne stwierdzenie. Teraz Admet przechodzi na drugą stronę. Przykrywa go odwrócona żeliwna wanna.

Teatr wypełniają muzyka Elektrolotu, bez której nie byłoby tego spektaklu (teraz już nawet nie wyobrażam sobie innej muzyki), głosy Marii Peszek i Artura Stefanowicza. Nad sceną "spacerują" białe ślubne buty Alkestis. Mojry upijają się winem. Puszczają oko.

Obrazy z tego teatru wracają. Choćby ten, w którym Jolanta Lothe wchłaniana jest przez czas. Przez ekran przechodzi czarny pies. Po chwili widzimy aktorkę bez oczu.

Lubię ten teatr, bo powoduje, że zaczynam inaczej myśleć. Polecam bardzo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji